Site icon Okiem Maleny

Czego uczy nas maraton?

maraton sierpniowy im. Lecha Wałęsy

maraton sierpniowy im. Lecha Wałęsy

Maraton sierpniowy im. Lecha Wałęsy

Dziś będzie nietypowo, bo kompletnie niepodróżniczo. Od soboty mogę o sobie mówić Maratończyk. Niesłychanie dumna z tego jestem, co jakiś czas zerkam na medal. Maratończyk, odmiana rolkowa. W sierpniu w Gdańsku odbywa się jedna z większych imprez rolkarzy w tej części Europy – Maraton sierpniowy im. Lecha Wałęsy. W tym roku w ramach maratonu były również zawody o Puchar Polski we wrotkarstwie długodystansowym. Puchar Polski i ja na fitnesowych rolkach ;-), ale o tym później. Jeśli nie interesuje Was dystans 42 km i 230 metrów, można wziąć udział w półmaratonie lub dystansie fitness – 10 km. Organizowane są również zawody dla dzieci. Na miejscu jest szkółka jazdy, multum stoisk sportowych, a po głównym dystansie czekają masażyści. Organizacja na medal. Ale kompletnie nie o tym chciałam Wam dziś opowiedzieć.

Przygotowania do maratonu

O maratonie dowiedziałam się dwa lata temu kupując nowe rolki, obiecałam sobie, że za rok wezmę w nim udział. Niestety, po sezonie przygotowań, na naście dni przed miałam kontuzję na windsurfingu. Tu podziękowania dla debila co rozbił butelkę w zatoce i ja na jej pozostałości wlazłam wyciągając deskę i rozcinając sobie palec. Taki mały paluszek, a potrafi uziemić człowieka. Na dzień przed maratonem ściągnięto mi szwy i wolałam nie ryzykować duszenia palca w butach. Teraz wiedząc już czym to się je uważam, że to była dobra decyzja. W tym roku to był cel tegorocznego lata. Jednak lato na wybrzeżu było dość kapryśne, więc z ręką na sercu uważam, że tych treningów było mało, a forma lepsza była rok temu. Owszem minimum raz w tygodniu robiłam 20 km na rolkach, ale to nie było to. Długo zwlekałam z rejestracją, wreszcie stwierdziłam – raz kozie śmierć. Trema przyszła na kilka dni przed i była z każdym dniem większa.

Dzień maratonu

Prawdziwa trema i pytanie co ja tu robię przyszło dopiero po odebraniu pakietu startowego, gdy zobaczyłam tych wszystkich profesjonalistów dopieszczających swoje rolki przed startem. Te wielkie, błyszczące kółka rolek profesjonalnych i moje maluszki fitnesowe. Pamiętam ten moment, gdy stałam w swoim sektorze – Marathon Women II – i rozglądałam się wokół. Czy ktoś tu u licha ma jeszcze fitnesowe rolki? Naliczyłam jeszcze z 4 takie egzemplarze jak ja. Czułam jak z emocji łzy napływają mi do oczu. Z jednej strony wielka radość, że wreszcie stoję tu, w tym miejscu, z drugiej tak szalona niepewność czy dam radę. Do tej pory najdłuższy dystans pokonany na rolkach to 34 km. W napięciu oczekiwałam wystrzału.

3… 2…1… Start

To było zdecydowanie trudniejsze niż myślałam. Pierwsza kwestia to nawierzchnia. Gdy przemierza się świat na rolkach dostrzegamy różnice w asfalcie. Jest asfalt gładziutki, po którym sunie się jakby to on wprawiał kółka w ruch, jest też asfalt z pozoru gładki, ale czujemy każdą jego grudkę. Nasze stopy też czują i po en kilometrach zaczynają piec niemiłosiernie. Na trasie maratonu były niestety obie nawierzchnie. Druga rzecz to wiatr. Wiał tak, że z każdej strony bardziej przeszkadzał niż pomagał. Ale nic to. Jadę. W połowie pierwszej pętli z 8-u miałam dosyć. Coś wewnętrznie się posypało. Przebiegła mi gdzieś przez głowę myśl, to absolutnie niewykonalne, ja już padam, a to dopiero początek. Ale przecież to siły na zamiary trzeba brać, a nie zamiar podług siły.

Walka

Co było kluczem sukcesu? Rozłożenie trasy na mikro odcinki i skupienie się na każdym z nich, odcinając się od 42 km. Wykluczyłam ten dystans, przestałam o nim myśleć.

Zwizualizowałam trasę. Wyobraziłam sobie, że każda 1/4 to moja ręka lub noga. Pierwsze dwie ćwiartki są łatwiejsze, więc gdy je pokonasz, to będziesz już obiema rękoma maratończykiem, potem musisz jeszcze wedrzeć się tam nogami. Spokojnie, po kawałeczku. Po każdej pętli sprawdzałam czas i przez początek kolejnej pętli bawiłam się w głowie przemnażaniem pokonanych kilometrów przez czas i obliczaniem w jakim czasie dojadę do mety. Dalszą część pętli zajmowało mi opowiadanie sobie w ilu procentach jestem już maratończykiem. Gdy jechałam 4 pętlę szczerze żałowałam, że mój dystans to nie półmaraton i nie zjadę teraz do ścieżki „finish” tylko pojadę dalej trasą „runda”.

Półmaraton, ale jedziemy dalej

Kończąc każdą pętle doznawałam niesłychanego przypływu sił i wiary, który kurczył się z czasem pokonywania następnej. Gdy przejechałam półmaraton – okazało się potem, że pobiłam swój dotychczasowy rekord o 6 minut – pierwszy raz przywołałam w myśli cały dystans, mówiąc do siebie – teraz już z każdym ruchem nogi jest bliżej niż dalej. Ale też od 6 pętli oprócz psychiki, z którą doszłam do ładu, zaczęło dawać o sobie znać ciało. Nie mówię tu o pieczeniu stóp, bo to odzywało się zawsze przy asfalto-tarce.  Pod koniec 6 pętli (ok. 30 km) zaczął boleć mnie kręgosłup. Ból przy 8 petli był tak duży, że co kawałek jechałam prostując się. Czasem wysychały usta. Woda rozdawana co pętlę była ratunkiem, ale sił było coraz mniej, czasem czułam, że już plączą mi się nogi. Wtedy z ratunkiem przychodziła woda kokosowa z bidonu. Woda dawała ulgę, a woda kokosowa siłę. Przy 7 pętli spojrzałam na swoje ręce. Palce stały się jakby krótsze i grubiutkie jak u małego dziecka. Poluzowałam ochraniacze. W czasie ósmej pętli opowiadałam sobie – zobacz już ostatni raz pokonujesz każdy metr tej trasy. Gdy zjechałam do ścieżki finish, zostało ostatnie 200 metrów i zobaczyłam napis META radość była tak wielka, że na chwilę straciłam oddech, a łzy napłynęły do oczu. 2 godziny 31 minut i 13 sekund. Średnia 16,75 km/h.

Meta

Przejechałam metę i jechałam dalej do punktu rozdawania medali i kateringu. Obok mnie jechał chłopak i kilka metrów za metą przekoziołkował koncertowo. Zawróciłam, spytałam, czy wszystko ok. Spojrzał na mnie z uśmiechem i odpowiedział – tak, za bardzo się ucieszyłem. Z medalem na szyi podjechałam do kateringu. Nigdy wcześniej wafelki i banany tak mi nie smakowały. Pierwszego banan pochłonęłam prawie ze skórką 😉 Z drugim i butelką wody jechałam do Mamy czekającej na mecie. Z radości upuściłam banana, ale z głośnym okrzykiem nie oddam!! Podniosłam, otrzepałam i zjadłam ;-). Potem już ledwo żyłam, nogi plątały się, marzyłam tylko o tym by pozbyć się kółek ze stóp. Jeszcze kilka zdjęć i po wszystkim.

Czego mnie nauczył maraton?

Gdy tak przemierzałam te 42 km sama ze sobą, sama ze swoimi słabościami, wątpliwościami przez całą trasę czymś zajmowałam myśli. Przez całą trasę traktowałam się z miłością, dodając sobie siły, tłumacząc, że mam prawo do zwątpienia, do bólu, skupiając się na odcinkach. Skupiając się na tu i teraz, a nie na celu odległym, nie na mecie. I nagle przyszło olśnienie. Po połowie trasy czułam jakby woda kokosowa zamieniła się w orzech kokosowy i pacnęła mnie nim w głowę. Zobaczyłam jak inaczej się traktuje tu, a jak inaczej na codzień. I jak odmienne to ma skutki. Mój wewnętrzny krytyk na codzień potrafi zasabotować wiele działań, krytykując je u podstawy. Nie takie, nie tak zrobione, za długo, nie to, nie tamto. Od razu chce brylantu, kompletnie ignorując drogę powstawania diamentu. Niby takie oczywiste, a czasem trzeba pobyć z sobą 2,5 godziny walcząc o każdy kilometr z własną psychiką, warunkami zewnętrznymi, a na końcu ze swoim ciałem, aby zrozumieć pewne schematy zachowań. I czytanie tu nic nie da. Tylko praktyka. Gdybym na początku powiedziała sobie – o widzisz, nie trenowałaś, masz teraz efekty, to dopiero 7 km, a ty padasz, super jesteś, gratuluję, jak zwykle. To pewno bym padła na trawie i ze wstydem na bosaka, opłotkami do auta szła i na tym skończyłby się mój maraton. Zaczęłam sobie przypominać swoje sukcesy, małe pokonania swoich strachów i swoje podejście, i za każdym razem widziałam w nich jedno – ciężka praca, ale też skupienie na małym celu, nie patrząc od razu na cel główny. Tak było na Filipinach gdy na bosaka, z przewodnikiem pokonałam jaskinię wspinając się po linie, schodząc po linie, przechodząc bez jakiejkolwiek asekuracji nad przepaściami. Z jednej strony wiedziałam, że odwrotu nie ma, z drugiej zegar tykał i za 4 godziny odjeżdżał mi autobus, więc nie można było się mazgaić za dużo, a z trzeciej strony skupiałam się na pokonaniu każdej, jednej, konkretnej przeszkody. Nie zastanawiałam się jak ogromna jest ta jaskinia i co jeszcze mnie czeka. Liczyło się dla mnie tylko postawienie nogi teraz na odpowiednim miejscu skały. I przeszłam ją.

Warto wyznaczać wielkie cele, wykraczające poza nasze obecne siły, ale dążąc do nich, wyznaczajmy sobie mikro cele na nasze obecne możliwości. Nie konfrontujmy się od razu z Mt Everestem, bo nas przytłoczy i zasypie pierwszą lepszą lawiną. Step by step.

A za rok poprawie wynik 😉 Tyle prywaty 🙂 Do zobaczenia 🙂

Exit mobile version