Site icon Okiem Maleny

Wientian, Laos – impresje

Wat Pha That Luang

Wat Pha That Luang

Wientian – pierwsze wrażenia

Do Wientianu przybywamy o poranku. Całkiem wyspane po nocy w autobusie. Stacja autobusowa oddalona od miasta, łapiemy tuk tuka i jedziemy do centrum. Droga nie przypomina drogi do stolicy kraju. Przypomina mi się droga do Tirany sprzed 10 lat. Tak połatana, tak dziurawa, że wszyscy turyści budzili się nim zaczynałam mówić.

Szukamy pokoju. Zaczyna kropić. Znowu deszcz. Po wilgotnej i zimnej norze w Luang Prabang marzy nam się coś ciut lepszego, ale przecież postanowiłyśmy oszczędzać. Warunki mamy dwa: ma być tanio (+/- 10 $) i musi być gorąca woda. Wreszcie znajdujemy coś. Możecie oszczędzić sobie trudu i zarezerwować go bezpośrednio 😉 [KLIK]. W oczekiwaniu na przygotowanie pokoju – jest jeszcze przed 10 – zostawiamy plecaki potwory i idziemy coś zjeść. Tak naprawdę marzymy tylko o gorącej kąpieli i rozłożeniu wilgotnych rzeczy, może choć trochę wyschną, choć w tych warunkach trudno o to. Marzymy już o gorącym Słońcu nad morzem w Tajlandii, o oddaniu całej zawartości plecaków do pralni, o skończeniu wybierania rzeczy mniej wilgotnej od bardziej. Skarpetki wyprane dwa dni temu nadal mokre. Gorąca kąpiel przywraca do życia. Wientianie nadchodzimy. A nie jednak jeszcze nie nadchodzimy. Leje. Zaraz nadejdziemy.

Park Buddy

Zaczynamy od zwiedzenia stacji autobusowej. Za dwa dni samolot z Udon Thani w Tajlandii na Phuket. A skoro jesteśmy już na stacji zacznijmy od najdalszego miejsca czyli Parku Buddy. Po zlokalizowaniu autobusu czekamy cierpliwie, aż odjedzie. Laotanka z dzieckiem na ramieniu okazuje się konduktorem. Kropi. Dojeżdżamy na miejsce. Tak, to juz pora obiadowa. Deszcz wypłoszył jednak chyba wszystkich sprzedawców jedzenia. Chipsy i piwo. Obiad wersja fit & health. Jemy leniwie chrupki obserwując budowę domu tuż obok naszego stolika i czekamy, aż przestanie padać. O Parku Buddy przeczytacie więcej TU [KLIK].

Park Buddy, Laos

Włoska pizza od Anglika

Wracamy do miasta. Wientian dziś skąpany w deszczu, niebo pochmurne, ciężkie. Ta pogoda nie dodaje mu uroku. Znowu stajemy się głodne. Błądzimy gdzieś po bocznych ulicach. Co to? Kartka z numerem telefonu. Za blatem jak się okazuje Anglik mieszkający od lat w Laosie. Serwuje włoską pizzę. Włoska pizza u Anglika w stolicy Laosu? Brzmi kosmicznie. Czemu nie? Mamy szczęście został mu ostatni spód. Robi tylko na zamówienie. Czekamy na swoją kolej. W międzyczasie przyjeżdżają Laotańczycy na skuterach, samochodami i odbierają zamówienia. Zaprosił nad do środka. Nie ma stolików, krzeseł. Wszystko zorganizował. W międzyczasie marudził strasznie na politykę, wypadki samochodowe, Wientian, życie tu, korupcję, bałagan. Nasuwało się pytanie co on tu u licha robi skoro tak marudzi? Jednak znalazło się coś co lubi – południe Laosu. Chcecie go odnaleźć? Szukajcie ulicy Homti 13, na przeciwko piekarni Ana.

Wientian blues

Włóczymy się dalej. Marudzenie Anglika udzieliło mi się. Jestem zmęczona, głowa mnie boli. Niby niespełna 800.000 mieszkańców, niby prowincjonalna stolica, a po blisko dwóch tygodniach w spokojniejszych częściach Laosu odwykłam. Drażni mnie ryk samochodów, tłum, kakofonia, pełno czerwonej gliny. Wieczorem odwiedziłyśmy night market. Tym razem nie znalazłyśmy nawet nic ciekawego do jedzenia tylko śmierdzące, suszone ryby. I tak przewędrowałyśmy kilometry w poszukiwaniu czegoś smacznego. Ale to już pewien standard. Gdy szukamy hotelu są same restauracje, gdy szukamy kolacji są knajpy, gdy szukamy piwa są masaże, gdy szukamy masażu jest wszystko inne. Czasem zastanwiałysmy się czy to nie jakies czary. Przecież było tu tego pełno, a teraz nic, a nic. Uciekło? Znikło? Na myśl o kolejnym dniu w tym mieście mdliło mnie.

Słoneczne czary

Kolejny dzień przywitał nas pięknym Słońcem. Po kilku dniach deszczu nie wierzyłyśmy, że to prawda. Patrzyłyśmy podejrzliwie na niebo kiedy pogoda wróci do normy. Ale jednak. Nie tracąc czasu wyruszyłyśmy zwiedzać. Jak się rozpędziłyśmy tak przedreptałyśmy 17 km. O jakże świat się zmienia w promieniach Słońca.Wientian stał się jakiś znośny, miejscami ładny, nocny market ugościł jedzeniem. Zmiana o 180 stopni.

Łuk Triumfalny

Straszna szpetota. Warto wejść na sama górę i zobaczyć Wientian z nieco innej perspektywy. Po drodze na każdym piętrze, aby nie marnować powierzchni stragany, kolorowe jarmarki, szklane koraliki, zegarki, co dusza zapragnie. Im wyżej tym drożej. Na górze czeka was tez cream de la cream szpetoty czyli nieziemskiej urody schody kręcone. Tak zdecydowanie miejsce nie do przeoczenia 🙂 Dar zaprzyjaźnionej Chińskiej Republiki Ludowej dla bratniego Laosu. Znamy takie dary, co nie? Trafił nam się nieco większy 😉

Okolice Pha That Luang

Po wspinaczce na łuk triumfalny oddalamy się od centrum i idziemy obejrzeć symbol Laosu Wat Pha That Luang. W 1993 roku zastąpiła w godle Państwa sierp i młot, który nadal jest obecny w krajobrazie kraju, bo jest symbolem partii komunistycznej. Na chodnikach wdzięcznie zaparkowane auta. Trzeba je obchodzić schodząc na ulicę lub przedzierając się między nimi a żywopłotami. Po drodze wielka fontanna, tylko wody w niej brak i czasy świetności minęły. Drzewa z milionem kabli od światełek, które wieczorami nadają uroku.

Wreszcie docieramy do Złotej Stupy. Z daleka robi lepsze wrażenie niż z bliska. Złota Stupa wielokrotnie w swojej historii była niszczona. Wersja, którą możemy oglądać pochodzi z 1930 roku. Ma 44 metry wysokości. W pobliżu znajduje się jeszcze parę innych świątyń oraz posąg leżącego Buddy. Jest ładnie o ile nie popatrzy się za róg 😉 Tam gdzie ma być czysto tam jest, tam gdzie oko nie powinno zaglądać jest delikatnie mówiąc syfoza.

Jedzenie odsłona druga

Pierwszego dnia szczęścia nie miałyśmy do street foodu i w rezultacie jadłyśmy kolację w restauracji. Ja oczywiście tradycyjnie ukochanego i ostatniego w Laosie larba. Drugiego dnia nadrobiłyśmy wcinanie na ulicy. Jedząc kolację na betonowym murku nad Mekongiem. Szczerze powiem – pojęcia nie mam co to było, ale było dobre. Miks warzyw różnych i czegoś jeszcze, bliżej niezidentyfikowanego. Nasza Pani Kucharz oraz jej kuchnia wyglądała tak:

azjatycki street food

A nasz stolik w restauracji tak:

kolacja nad Mekongiem

Powiem szczerze – sądziłam, że tym razem już napewno przeholowałam i odpokutuje to jedzenie. Ale jednak nie. Było dobre, słońce leniwie zachodziło po tajskiej stronie Mekongu, a na nas czekał jeszcze nocny market – na którym o dziwo okazało się, że jedzenia jest aż nadto 😉

Więcej o laotańskiej kuchni przeczytacie TU [KLIK]

azjatycki street food

Nie taki Wientian straszny jak…

I wiecie co? Nie taki Wientian straszny jak go malują 😉 W sumie wspominam go z uśmiechem i warto wpaść tam na sekundę dłużej niż tylko zmieniając autobusy. Zobaczyć Wat Sisaket, Złotą Stupę. Zadumać się nad brzydotą łuku triumfalnego. Przespacerować się wieczorem promenadą nad Mekongiem. Powłóczyć się bez celu uliczkami zaglądając to tu to tam i poznając zakamarki stolicy. Pojechać odwiedzić Buddę i spółkę w parku. A potem można już gnać dalej.

Wientian – informacje praktyczne:

zachód Słońca nad Mekongiem, Laos

Jeśli zainteresował Cię temat Laosu zapraszam do innych tekstów o tym kraju.

Spodobał Ci się post? Zostaw po sobie ślad dając lajka lub komentując. Nie przegap następnego wpisu śledząc Okiem Maleny na Facebooku. Do zobaczenia.

Exit mobile version