Site icon Okiem Maleny

Bali, Candidasa – 5 dni w raju cz.I

Indonezyjski raj z przymrużeniem oka czyli moja historia pobytu na Bali

Candidasa na Bali była zwieńczeniem mojego pobytu w Indonezji. W zamyśle miał to być niczym niezmącony pobyt w indonezyjskim raju. Och ileż to ja czasu włożyłam w pieczołowite wybieranie idealnej miejscowości oraz noclegu, jak długo planowałam każdy szczegół.

A jak było naprawdę? Przeczytaj w poniższym tekście. Dziś będzie dość mało praktycznie, choć na końcu pojawi się jeden akapit, dla tych, którzy jednak poszukują chociaż trochę praktycznych informacji. Zapraszam Cię na pierwszą część tekstu z przymróżeniem oka. Pojedziemy dziś rowerem po Bali, poudajemy Julię Roberts, pochorujemy w raju oraz odwiedzimy osławioną świątynię Lempuyan.

Podróż na Bali

To był długo dzień. Rozpoczął się tak naprawdę kilka minut po północy, kiedy przygotowałam się do wyruszenia na wulkan Ijen na Jawie. Treking skończył się po 8.00 rano, a około 10.00 wyruszyłam na Bali razem z małżeństwem Francuzów z mojego hostelu. Właściciel naszego noclegu zawiózł nas na przystań, a do tego był tak miły, że sprawnie ogarnął wszystkie formalności biletowe – aby uniknąć cen z kosmosu dla turystów na przystani obowiązuje system płacenia kartami.

Wsiedliśmy na prom. Na promie było gwarno i głośno. Po kilku minutach przytulona do plecaka i kołysana morskimi falami usnęłam jak dziecko. Nic mi nie przeszkadzało, ani otaczający mnie dym z kreteków (indonezyjskich, goździkowych papierosów), ani śpiewy współtowarzyszy. Byłam wyczerpana po nocnym trekingu do wnętrza wulkanu.

Gilimanuk – Candidasa niekończące się 170 km

Nie pamiętam ile dokładnie trwała przeprawa promowa, może godzinę, może dwie, tego dnia wszystko mi się zlewało w jedną czasoprzestrzeń. Gdy dotarlismy do Gilimanuk na Bali nasz kierowca pokierował nas do autobusu, wynegocjował cenę dla swoich 😉 i pomknęliśmy ku miejscowości Denpasar. Droga była malownicza, jednak ja większość czasu przespałam – tym razem przytulona do małego plecaka, który nadal pachniał siarką.

Do Denpasaru dotarliśmy około 18.00 i od tej pory zaczęły się schody. W ciągu x godzin pokonaliśmy 120 km. Na Bali główne drogi są dobre, ale korki straszne. Zostało mi jeszcze 60 km. Niby żaden problem, ale na stacji autobusowej okazało sie, że do Candidasy nic już dziś nie jedzie. Oczywiście za chwile znaleźli się samozwańczy pomocnicy, którzy za kosmiczną cenę oferowali mi podwózkę bemo, bo akurat wracają do domu i mogą mnie wziąć ze sobą. Po dwóch tygodniach w Indonezji byłam już dosyć zahartowana na te propozycje. Odpaliłam aplikację Grab i znalazłam kierowcę. Zapłaciłam tyle samo, ale zato w jakim komforcie. Kierowca okazał się urzednikiem, który po godzinach dorabia jeżdząc jako kierowca. Podróż była miła, gdyby nie ta klimatyzacja. Wtedy własnie uświadomiłam sobie, że zostawiłam koszulę w autobusie.

Do Candidasy dotarliśmy po zmroku. Podjechaliśmy pod mój wymarzony hotel, który wydał mi się lekko opuszczony. Jednak ten dzień był tak męczący, że marzyłam tylko o kąpieli i pysznej kolacji, nie miałam siły zastanwiać się czy z moim hotelem jest wszystko w porządku.

Bali, Candidasa, dzień pierwszy – „Marigold hotel”

Obudziłam się z koncertowym bólem gardła. Zaklęłam sobie w myślach i całkiem na głos też, i uruchomiłam cuda z apteczki. Leżąc w łóżku przyglądałam się na spokojnie mojemu pokojowi. Był niesamowicie duży i wygodny, jednak czasy pierwszej świetności oraz drugiej i trzeciej miał już zdecydowanie za sobą. Poszłam na śniadanie. W hotelu oprócz mnie byli tylko jeszcze jedni goście. Wszystko dla mnie. Basen, leżaki. Raj 🙂 Jedząc śniadanie przyglądałam się drugiemu skrzydłu hotelu, które miało zawalony dach. Zaczynało mi się tu z każdą sekundą bardziej podobać. Obsługa traktowała mnie jak królową, śniadanie – nasi goreng oraz papaja i mango – było wspaniałe, kawa też, widok cudny, hotel pusty. W sumie wybrałam idealnie. A co najfajniejsze hotel był tuż nad morzem i miał mini plażę. Oczywiście gorzej w sytuacji gdyby akurat pojawiło się tsunami. Jeśli obsesyjnie się go boisz wybierz nocleg oddalony od morskiego brzegu.

W poszukiwaniu owoców na Bali

Tego dnia postanowiłam odpocząć, wyjść do miasta, kupić owoce, bardzo dużo owoców i tak się spokojnie leczyć: owocami, tabletkami i odpoczynkiem.

Po śniadaniu wyruszyłam na zakupy. Jeden sklep, drugi, trzeci. Jest wszystko, a nie ma nawet pół owocu. Zgodnie z zasadą koniec języka za przewodnika zaczęłam podpytywać czy jest tu jakiś targ, albo sklep z owocami. Nie ma, nie ma, nie ma, w restauracji można kupić. Wreszcie jakaś poczciwa dusza doradziła mi Indomaret. Bingo. Niedaleko Indomaretu znajduje się skupisko naprawdę lokalnych warungów, gdzie turyści nie docierają, a ceny są dla lokalnych. Postanowiłam tam zjeść obiad i to byl dobry wybór. Za obiad i sok z awokado zapłaciłam 20.000 Rupii.

Wróciłam do pokoju z zapasem wody i siatami owoców. Jak mnie te witaminy nie wyleczą, to nie ma dla mnie ratunku. I tak spędziłam cudny dzień na leżaku wcinając mango, ananasy, mandarynki i udając, że czuję się jak w raju. Miałam ochotę rozryczeć się ze złości i żalu.

Wiesz jak to jest? Cudne miejsce, dobre jedzenie, wszystko gra, a cholerna niedyspozycja nie pozwala się z tego cieszyć, jesteś słaba, ledwo powłóczysz nogami, ciągle się pocisz. Masakra. Poszłam na kolacje, wypiłam kilka herbat imbirowych i wróciłam umierać. Około 23 obudziłam się i z przerażeniem zobaczyłam, że skończyła mi się woda. No więc dawaj, słaba, ledwo żywa poszłam nocą na poszukiwanie sklepu. Miłam szczęście, bo weszłam do marketu 2 minuty przed zamknięciem. Kupiłam zapas wody i wróciłam umierać. Wiedziałam, że następnego dnia nigdzie się nie ruszę.

Bali, Candidasa, dzień drugi – jakie fatum taka Julia czyli rowerem przez Bali

Obudziłam się czując się może o nutkę lepiej. Podreptałam na śniadanie układając w myślach kolejny leniwy dzień, aby odzyskać siły. Twój rower zaraz będzie. powiedział Ketut. Popatrzyłam na niego jak na ufo, a on spokojnie kontynuował: jak zjesz sniadania to się przygotuj, przyprowadzę Ci rower pod drzwi. Powiem Ci, gdzie najlepiej pojechać.

Zaczęłam sobie przypominać, że rzeczywiście wczoraj rzuciłam między wierszami, że pojeździłabym sobie na rowerze. Wiesz, tak jak Julia Roberts w Jedz, módl się i kochaj. Przemierzać Bali na rowerze, wśród pięknych pól ryżowych. Bajka co nie? A może jakiś Havier przez przypadek mnie również przejedzie? Jak tu nie spróbować szczęscia? Co prawda moi balijscy znajomi z hotelu odradzali mi rower, mówiąc, że drogi nie te i nie nadaje się to miejsce za bardzo na rower, ale co oni mogą widzieć? Ja przecież prawie, że przyrosłam do roweru na codzień. Wypiłam drugą kawę i ruszyłam szykować się na rower. Przygotowania zaczęłam od zażycia arsenału tabletek.

Jedź do Tenganan mówili, będzie nieturystycznie mówili …

Wyruszyłam do unikalnej, nieturystycznej cudownej wsi. Szybko wpasowałam się w ruch lewostronny i szybko pomyślałam, że trzeba znaleźć jakieś boczne drogi, bo zwariuje w tym ruchu i spalinach. Na bank miałam gorączkę.

Nieturystyczna wieś Tenganan była czymś na kształt skansenu. Do tej pory żałuję, że nie dałam się skusić na ręcznie robiony obrazek. Był horrendalnie drogi, ale z przyjemnością powiesiłabym ducha gór (czyli ducha urodzonych w czerwcu) na ścianie. Zaraz po odwiedzinach w wiosce Tenganan spojrzałam na mapę i postanowiłam wybrać się do wodnego pałacu. Wszyscy mówili, że dotarcie tam na rowerze jest imposible, imposible, ale ja stwierdziłam, że co za problem, na oko tylko 8 km.

Żeby było ciekawiej postanowiłam jechać bocznymi drogami. Po chwili okazało się, że droga pięła się tak stromo pod górę, że trudno było nawet iść, a co dopiero jechać na rowerze, więc wspinałam się z gorączką i rowerem na plecach. No i tak zamiast jechać jak Dżulia na rowerze, dostojnie, w kapeluszu wyglądałam jak zasapany, spocony kocmołuch. Dotarłam wreszcie na 4 górę z rzędu i skończyła mi się woda. Uprzejma sprzedawczyni w jedynym napotkanym sklepie zaoferowała mi małą butelkę w cenie 2 dużych. Powiedziałam jej po polsku co o niej myślę, o jej wodzie oraz o tym dniu, ona pewno to samo powiedziała o mnie po balijsku i po tej wymianie zdań pojechałam dalej zaliczać kolejne góry i doliny. Okazem zdrowia to ja nie byłam tego dnia. Siły wróciły mi dopiero gdy dotarłam do wybrzeża i jechałam sobie wzdłuż czarnej jak smoła plaży.

Ostatkiem sił na dziewiczą plażę

Ostatnią atrakcją była plaża Virgin beach – wjechanie tam rowerem to katorga, a jeszcze wiekszą katorgą było znoszenie roweru z wielkiej góry po schodach, ale kto cykliście zabroni? Na plażę dotarłam ledwo żywa. Z radością uwaliłam się na leżaku i zamówiłam pyszny obiad. Patrzyłam zazdrośnie na morskie fale. W głowie brzmiały mi słowa: Miss, remember no swimming. Drink ginger tea and no swimming. W sumie po tych rowerowych ekscesach żaden swimming nie może mi już zaszkodzić – pomyślałam i pobiegłam skakać radośnie przez wielkie fale. To było cudowne zwieńczenie dnia. Wołałam nie myśleć o wnoszeniu roweru po tysiącu schodów oraz o 10 km drogi powrotnej. Drogi jak się okazało prowadzącej pod niezłą górą oraz małpi las. Jak wiesz małp nie znoszę, więc jechałam szybko i kątem oka obserwowałam te złośliwe bestie, które siedziały na barierkach i czyhały na ludzi.

Tego dnia pokonałam (i to jest adekwatne słowo) ponad 30 km na rowerze, wróciłam ledwo żywa i poczłapałam na masaż. Wiedziałam już jedno: nigdy więcej roweru na Bali. Na następny dzień zamówiłam skuter nadszedł wreszcie czas gdy musiałam pierwszy raz zmierzyć się z jazdą na skuterze jako kierowca.

Idąc na masaż spotkałam po drodze znajomego sprzedawcę wycieczek. Po raz kolejny chciał mnie zwerbować i coś wcisnąć. Spojrzałam na niego zrezygnowana i odparłam:
wiesz, nawet gdybym chciała kupić jakąś twoją wycieczkę i nawet gdybym nie lubiła szwendać się sama, to niestety i tak bym nie kupiła. Miałam spędzic 5 dni w raju, a mija 2 dzień, a ja jestem przeziębiona i ledwo żyję.
cap kaki tiga – spojrzałam na niego nic nie rozumiejąc, a on powtórzył: cap kaki tiga, idź do tego sklepu i kup, i pij. Jutro bedziesz zdrowa.

Było mi wszystko jedno, jeśli to coś ma mnie uzdrowić, to będę to piła, w tym momencie udałabym się nawet do szamana.

Przed snem wypiłam pół butelki tajemniczego napoju pochodzącego z medycyny chińskiej. Głównym składnikiem, jak doczytałam w internetach, było włókno gipsowe. Zasnęłam.


Bali, Candidasa dzień trzeci – skuterem na Lempuyang

Obudziłam się zdrowa. Leżałam poszukując oznak wczorajszej choroby, a one wyparowały razem z Cap Kaki Tigą. Dla pewności do śniadania dopiłam resztę Cap Kaki Tigi i wyruszyłam na skuterze przed siebie w siną dal. Ponieważ po obejrzeniu moich wyczynów na Instastory z dnia drugiego dostałam multum wiadomości, czy zamierzam wykończyć się na Bali obiecałam solennie, że tego dnia będzie spokojnie, bez wrażeń, leniwie i nudno.

Nie wiem jak planowałam spełnić owo bez wrażeń skoro pierwszy raz w życiu miałam wyruszyć w dłuższą podróż skuterem. Moje dotychczasowe doświadczenia ze skuterem to godzinna nauka jazdy. Finito. Właściciel wypożyczalni spojrzał na mnie badawczo.
Umiesz jeździć?
– Oczywiście. Jeździłam w Polsce, ale nigdy w Azji.
Ok, pokaż co umiesz. – Dał mi skuter. Ruszyłam, zakręciłam, wróciłam. –Ok, dasz sobie radę.
No i pojechałam.

Jazda na skuterze spodobała mi się od pierwszych kilometrów. To uczucie wolności, wiatru we włosach było niesamowite. Najwspanialsze okazało się to, że można się zatrzymać przy pierwszym lepszym widoku. Skuter zaparkuje wszędzie. I tak o to zaparkowałam przy cudnych polach ryżowych, narobiłam mnóstwo zdjęć, wróciłam, ruszam, a skuter nie działa. Próbuję go włączyć tak jak mi mówiono. Hamulec, kluczyk, gaz i powinien działać. No nic, zepsuł się. Po chwili uratował mnie przechodzący Balijczyk. Najpierw spytał patrząc na mnie czy mam paliwo. A potem okazało się, że po prostu powinnam wcisnąć oba hamulce przed ruszeniem.

Tirta Gangga – wodne ogrody

Przystanek pierwszy to Tirta Gangga. Piękne ogrody na wodzie zbudowane w 1946 roku. Zbudował je władca prowincji
Anak Agung Anglurah Ketut Karangasem. Nazwa Ogrodów nawiązuje do wód świętej, dla Hindusów, rzeki Ganges w Indiach, słowo Tirta oznacza dosłownie błogosławioną wodę. Podobno woda ze źródeł w Tirta Gangdze używana jest do ceremonii we wszystkich okolicznych świątyniach. Często można zobaczyć osoby pielgrzymujące do tego miejsca.

Karkołomna droga do świątyni Lempuyang.

Naprawdę nie wiem jak to się stało, że przemierzając na skuterze Bali, rozkoszując się wolnością i zdrowiem nagle wpadłam na szatański pomysł, że w sumie jestem w Tirta Gangga tylko 4 km od Lempuyang – od miejsca, które jest przekleństwem turystycznego oblicza Bali, które każdy odradzał mi na 1000 sposobów, śmiejąc się z ludzi, co na jedno zdjęcie czekają w ponad godzinnej kolejce. No ale skoro jestem tylko 4 km od, to – pomyślałam – przekonam się na własne oczy. Ruszyłam.

Początkowo droga była naprawdę dobra. Po chwili zaczęła lekko skręcać w górę, aby za kilka metrów stać się szalonym korkociągiem o nie wiem jakim kącie nachylenia, ale zdecydowanie za dużym. Gaz w skuterze dusiłam do totalnego maksa, a on ledwo się toczył pod górę. Czułam, że jak się tu zatrzymam, to już nie ruszę, tylko poprostu odpadnę od tej drogi i stoczę się na dół przygnieciona ciężarem skuteru. Pięłam się dalej w górę, dusząc skuter do maksimum i przy zakrętach wciskając klaskon rozpaczliwie i najgłośniej jak się dało. Czy ta droga do jasnej cholery kiedyś się skończy? (no dobra wcale nie pomyśłałam do jasnej cholery tylko do k@#$y nędzy, ale cholera brzmi lepiej) Droga wydawała mi się wiecznością.

Wreszcie zobaczyłam koniec. Zjechałam na parking jak do bezpiecznej bazy, zaparkowałam skuter i miałam ochotę się rozpłakać. W dupie miałam Lempuyan, w głowie kołatało mi bezustannie: jak ja kurwa mać stąd zjadę? Próbowałam oderwać myśli, skupić się na zwiedzaniu, ale ni cholery. Widmo zjazdu po tym korkociągu było tak silne, że przyćmiło wszystko. Wlazłam do osławionem Lempuyan i zobaczyłam to przed czym przestrzegali wszyscy Indonezyjscy przewodnicy: kongo turystyczne.

Na środku na taborecie siedzi sobie dyrygent. Dyrygent nadaje numerek. Gdy jesteś szczęśliwym posiadaczem numerka idziesz w bok i czekasz w kolejce, która nie ma konca. Czekasz godzinę, dwie, aż wreszcie wywołają Twój numer. I wtedy lecisz do osławionych wrót i zgodnie z komendami pozujesz do zdjęć. Stań tyłem, teraz usiądź, teraz wstań, stań przodem, stań bokiem, następny! I tak stajesz się posiadaczem zdjęć z magicznego Lempuyang. Za Tobą cudny wulkan, przed Tobą odbicie świątyni. Czy tam jest tafla wody? Ani pół kropli, to lustro przyłożone do aparatu. Wszystko w tym miejscu jest oszustwem. Trzymaj się jak najdalej, chyba, że dla kilku kadrów chcesz stracić naprawdę w cholerę czasu.

Wydaje się, że nikogo tu nie interesuje fakt, że Pura Penataran Agung Lempuyang jest jedną z 6 najważniejszych balijskich świątyń, nikt nie przygląda się bogactwu zdobień, pięknu jej wykonania. Większość ludzi czeka stłoczonych w kolejce, aby zrobić sztuczne zdjęcie z bramą niebios i z najwyższym balijskim wulkanem Agung w tle.

Gdy dotarłam do skutera nie wiedziałam co teraz zrobić. Spytałam parkingowego co jest gorsze wjazd tu czy zjazd, bo nie wiem czy sobie poradzę. Spojrzał na mnie, pocieszył, że zdecydowanie wjazd jest gorszy, poinstruował, że mam mocno zaciskać oba hamulce i tyle. Dasz radę, tylko jedź powoli i wciskaj hamulce. Wsiadłam na skuter z duszą na ramieniu. Powoli, zaciskając hamulce zaczęłam zjeżdzać w dół. Rzeczywiście zjazd był łatwiejszy niż wjazd. Gdy zjechałam z góry czułam się cudownie. Pojechałam do Amedu, aby powylegiwać się na rajskiej, czarnej jak smoła plaży, zjeść pyszny obiad.

Przed wyruszeniem w drogę powrotną wjechałam jeszcze na punkt widokowy położony tuż za plażą Jemeluk.,Podobno jest to dobre miejsce do podziwiania zachodów słońca, jednak ja nie miałam tyle czasu, dlatego rzuciłam okiem na zatokę oraz na wznoszący się w oddali wulkan Agung i ruszyłam do Candidasy.

Wróciłam przed zmrokiem i wszyscy wypatrywali mnie z lekkim podenerwowaniem. Pilnują mnie tu jak skarbu narodowego pomyślałam i odetchnęłam, że na skuterze, ani na kolanie nie widać przeszorowania dwóch metrów po betonie. Chwila nieuwagi i skuter pokazał mi co umie. Pół Amedu zamarło, a ja ze wstydem mknęłam aby schować się za zakrętem i zniknąć.

Candidasa – Bali praktycznie:

Booking.com

Na dziś już koniec przygód. Zapraszam Cię na część drugą, w której pojedziemy do słynnego Ubud, odwiedzimy wspaniałe miasteczko z Klungkung, pojeździmy znowu skuterem po Bali i powściekamy się trochę na traktowanie kobiet podróżujących solo. Ech mężczyźni – zawsze musicie coś sknocić 😉

Jeśli spodobał Ci się tekst nie zapomnij go udostępnić znajomym. Zapraszam Cię też do polubienia malenowego FP na Facebooku  oraz profilu na Instagramie, gdzie kilka razy w tygodniu pojawiaja się nowe zdjęcia i instastory. Nie chcesz przegapić kolejnej części opowieści o Bali? Koniecznie zapisz się do Newslettera -> Zapisuję się teraz!

Exit mobile version