O miłości do Rapa Nui, podróży dookoła świata, związku opartym na kompromisach i poszukiwaniu własnej drogi.
Dziś w cyklu Kobiety Drogi goszczę Ewę Wilczyńską Saj. Autorkę bloga Ewaway.pl, muzykolożkę, wizażystkę, rekonstruktorkę życia późnośredniowiecznego, podróżniczkę i miłośniczkę planszówek. Ewa dosłownie kilkanaście dni temu powróciła z Wyspy wielkanocnej. Jej podróży powrotnej do kraju towarzyszył wybuch światowej pandemii i niepewność. Jednak koronawirus nie będzie głównym motywem naszej rozmowy. Porozmawiamy przede wszystkim o miłości do Wyspy Wielkanocnej, pogoni za słońcem, podróży dookoła świata oraz życiu zgodnym z sobą i ideologią less waste.
Rapa Nui bardzo dobrze wie, jak obca im choroba może zdziesiątkować ludność tak bardzo odizolowaną od świata i zewnętrznej medycyny
MM: Ewa, niedawno wróciłaś z dwumiesięcznego pobytu na Wyspie Wielkanocnej. Zanim zapytam o wrażenia opowiedz jak wyglądał Twój powrót do domu. Pod koniec Twojej podróży rozpętała się pandemia koronawirusa. Jak to co się dzieje na świecie wyglądało z perspektywy osoby mieszkającej na małej – i wtedy bezpiecznej – wyspie gdzieś w oddali?
EWS: Wyspa Wielkanocna, a właściwie Rapa Nui, to bardzo odosobnione miejsce. Internet jest tam niewyobrażalnie wolny i nieraz zanikający, dzięki czemu człowiek uczy się żyć w dużej mierze bez niego. Bardzo długo nie docierały do mnie niepokoje okołowirusowe, a nawet gdy już jakieś pojedyncze nagłówki dotarły, nie do końca zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji. Mieszkańcy wyspy nijak nie panikowali, więc na miejscu panował sielankowy spokój. A przynajmniej pozorny. W pewnym momencie rząd wyspy chciał się zamknąć na przyloty codziennie nowych samolotów, ale nie są samodzielnym państwem i nie otrzymywali odpowiedzi ze strony Chile. Stąd stopniowo niepokój zaczął docierać i tam. Niestety Rapa Nui dobrze wie, jak obca im choroba może zdziesiątkować ludność tak bardzo odizolowaną od świata i zewnętrznej medycyny. Dlatego strach przed kolejną epidemią stopniowo zaczął ogarniać Rapanuiczyków, którzy stopniowo zaczęli się chować w swych domach. Ale to była dopiero końcówka marca, nie wcześniej.
MM:A sam powrót? Ile godzin zajęła Ci droga do domu i jakie uczucia towarzyszyły Ci podczas tego etapu Twojej podróży?
EWS: Od momentu wylotu z wyspy, do przejścia przez próg mieszkania minęło trzy doby. Po drodze zmieniał mi się czas, więc trudno to tak dokładnie wyliczyć, ale mniej więcej trzy dni później byłam u siebie. Z tym, że było w tym masę szczęścia, trochę walki na lotnisku i nieoceniona strategiczna pomoc Romka (męża) wiszącego na telefonach i wciąż przekładającego kolejne bilety. Gdyby coś poszło nie tak – co akurat było bardzo prawdopodobne – to zajęłoby to o wiele dłużej. A może wciąż byłabym w Ameryce Południowej. Natomiast, jeśli chodzi o uczucie, to przede wszystkim zmęczenie. Ale takie emocjonalne, bo tydzień przed wylotem zaczęło mi się tak wszystko sypać, że na pewnym etapie już działał tylko instynkt przetrwania i pragnienie znalezienia się we własnych czterech ścianach.
Moja fascynacja wyspą jest też swego rodzaju dla mnie zagadką i nadal szukam odpowiedzi skąd ona się bierze.
MM: A teraz powróćmy do tematu Wyspy Wielkanocnej i oderwijmy się na chwile od szalejącej pandemii. Ewa, to były Twoje drugie odwiedziny. Powiedz co się zmieniło na wyspie przez te kilka lat. Dlaczego to miejsce tak Cię urzeka?
EWS: Zmieniło się wiele drobnych rzeczy, ale sama wyspa w dużej mierze pozostała taka sama. Na pewno Hanga Roa – jedyne miasteczko na wyspie – mocno się rozrosło. Rozwinęła bardziej turystyka, więc jest w czym przebierać, jeśli chodzi o oferty zarówno wycieczkowe, jak nurkowe, czy gastronomiczne. Siedem lat to sporo, ale też ma znaczenie różnica w czasie pobytu. Poprzednim razem byłam zaledwie pięć dni i trudno wiele zaobserwować wpadając tam na tak krótko. Wszędzie człowiek pędzi i nie ma czasu na spostrzeżenia, czy refleksje. Tym razem zdarzało mi się siedzieć i patrzeć jak trawa rośnie! To zupełnie inny wyjazd.
A urzeka mnie tam wszystko. To miejsce, które ma niezwykłą historię wypisaną na kamieniach, choć nie tylko. Jest pięknie położone i bardzo „dzikie” jak na turystyczną perełkę. Wciąż ogrom niedopowiedzianych rzeczy i skrywanych tajemnic tworzy wokół niej niesamowitą otoczkę, a kultura i muzyka sprawia, że ciągnie mnie do niej jak do życiodajnego źródełka. Moja fascynacja wyspą jest też swego rodzaju dla mnie zagadką i nadal szukam odpowiedzi skąd ona się bierze. Teraz myślę, że mam tam coś ważnego do zrobienia i dopóki tego nie osiągnę, będę wypatrywała kolejnych okazji, by polecieć do tej perełki na środku oceanu.
Podczas podróży wygodniej snuć plany na przyszłość, czy przewartościowywać różne rzeczy, gdy wspólnie przechodzi się przez podobny proces obserwacji, refleksji, czy przemian
MM: No właśnie, pierwszy raz odwiedziłaś Wyspę Wielkanocną podczas podróży dookoła świata. Opowiesz o tym jak to jest postawić wszystko na jedną kartę. Kupić bilet w jedną stronę i wyruszyć przed siebie. Jak długo to planowaliście? Co było impulsem, który powiedział: teraz! Jedziemy!
EWS: To było tak dawno, że już nie pamiętam! (sic!) A tak poważnie, nie było to super proste. Plan powstał około trzy lata wcześniej. Ja miałam studia, własną firmę, a Romek dobrą pracę, tyle że rozmijaliśmy się we własnym domu i trzeba było czasem w grafik wpisywać wspólną dyskusję. Bardzo nas to męczyło, więc zakup biletu i ucieczka od takiego stylu życia, to była totalna radość, podekscytowanie i ogromna ulga. Impulsem były moje studia, których nie miałam sił kończyć. I w żartach rzuciłam, że musiałabym mieć jakąś naprawdę, ale to naprawdę wielką nagrodę, żebym się zebrała w sobie i przysiadła do zamknięcia tego tematu. Jakaś „przynajmniej podróż dookoła świata”. Romek powiedział: „okej, to kończ studia i pojedziemy”. Tego wieczoru oboje myśleliśmy, że to drugie żartowało. Ale następnego dnia wyszedł temat: „no dobra, ale gdyby jednak… to od jakiego kraju byśmy zaczęli?”. Trzy lata później lecieliśmy z biletem w jedną stronę do Chin. Już oboje z dyplomem magistra. 🙂
MM: Taka podróż tylko z partnerem na pewno wiele zmienia w życiu. Gdybyś miała popatrzeć przez pryzmat Waszego związku to co w Was zmieniła i czy zmieniła?
EWS: Na pewno nauczyła kompromisów. Siebie nawzajem i sporo o sobie samym. My akurat jesteśmy bardzo różni. Normalnie nigdy się nie kłócimy, ale w podróży (szczególnie tamtej) to jednak spięcia były dość częste. Inne rzeczy są dla nas ważne, rano Romek zakłada koszulę i jest gotowy, ja rozruch mam jak żółw i bez kawy nie da rady. Jedno lubi muzea ze sztuką, drugie woli przedreptać miasto slalomem ulic. Chwilę nam zeszło, zanim wpadliśmy na to, by jeździć razem w te same miejsca, ale potem często się rozdzielać i spotykać np. na lunchu i wymieniać doświadczeniami. Teraz w zasadzie już takie konflikty jak dawniej nam się nie pojawiają. Dodatkowa fajna i ważna kwestia, to przegadanie wielu spraw na milion sposobów. Wygodniej wtedy snuć plany na przyszłość, czy przewartościowywać różne rzeczy, gdy wspólnie przechodzi się przez podobny proces obserwacji, refleksji, czy przemian. A w podróży właśnie – mam wrażenie – o to najłatwiej.
MM: Blog, który prowadziłaś wspólnie z Romkiem nazywał się Gonimy Słońce. Znam Twoją miłość do zimnych, północnych krajów (śmiech) i wiem, że często uciekaliście na zimę do Bangkoku. Dlaczego akurat Bangkok? Jak trzeba zorganizować życie, aby móc spędzać zimowe miesiące daleko stąd?
EWS: W zasadzie głównym założeniem była Tajlandia. Bangkok był jej najpraktyczniejszą formą. Mieszkanie na wyspie jest droższe i daje mniej możliwości. My lubimy to, co daje miasto. Dostęp do kina, różnorodność wydarzeń, lotniska, czy transporty w inne miejsca, konkurencyjność sklepów, targowisk itp. Na wyspie tak do miesiąca nam się zdarzyło, ale potem już jednak woleliśmy Bangkok. Zresztą to potężne miasto, które mało kto poznaje tak dobrze jak nam się udało. Od nieturystycznej i bardzo ciekawej strony. Choć po kilku miesiącach i Bangkok nas męczy, ale na szczęście zima nie trwa dłużej, więc jest w sam raz. A dlaczego Tajlandia? Bo ten kraj daje wszystko to, czego człowiek spodziewa się po rajskim zakątku, a do tego jest na polską kieszeń bardzo przystępny. Za to kwestia organizacji życia w naszym przypadku nie jest aż tak skomplikowana. Oboje jesteśmy w stanie pracować zdalnie, a to bardzo wiele ułatwia. Nie twierdzę też, że zawsze wszystko przychodzi łatwo, ale długo pracowaliśmy na to, nieraz naprawdę bardzo ciężko, by dziś pozwolić sobie na takie możliwości.
Mamy różne pasje i potrzeby, więc lepiej jest się wspierać wzajemnie niż blokować.
MM: Co roku wyjeżdżasz na samotną wyprawę rowerową po Polsce. To dość niestereotypowe zachowanie, potocznie przyjęło się, że urlop spędza się z rodziną. Spotkałaś jakiś opór ze strony Romka?
EWS: Romek nigdy mnie nie blokuje z pomysłami, które nie wychodzą poza ramy szaleństwa (sic!) W zasadzie nasz związek od początku budowany był na swobodzie wyborów, które nieraz były mocno odmienne. Mamy różne pasje i potrzeby, więc lepiej jest się wspierać wzajemnie niż blokować. To miłe, gdy druga osoba jest z nami szczęśliwa, a nie dusi się z pozornym uśmiechem na ustach. Poza tym, to nigdy też nie jest tak, że albo rower, albo on. Rower to mój mały rytuał, który pielęgnuję od kilku lat. Ale my wspólnie wciąż sporo podróżujemy i spędzamy masę czasu razem. I co jeszcze ważne, nasz urlopowy środek ciężkości przeniósł się bardziej na zimę. To wtedy są nasze główne podróże. W wakacje ja mam rower, plus nasze wspólne wypady po Polsce, ale to takie drobniejsze. No i nie czarujmy się, tydzień „chaty wolnej” dla faceta to też nie katastrofa. (sic!) Myślę, że Romek nieźle je znosi.
MM: A gdybyś miała porównać: podróżowanie solo contra podróżowanie w parze?
EWS: To dwie zupełnie różne bajki. Każda ma swoje zalety i wady. W podróżowaniu razem cudowna jest możliwość dzielenia z drugą osobą każdej emocji, widoku, wysiłku. To daje mi masę radości, bo ja generalnie uwielbiam się dzielić, a nie trzymać wszystkiego dla siebie. Stąd też pewnie mam blog :). Natomiast podróżowanie samej daje inne poczucie wolności. Brak kompromisów, które nie są ludzkim naturalnym odruchem. Przy nich każde z nas coś traci, by się jakoś dogadać. Z jednej strony piękne, ale z drugiej jednak ogranicza pełną swobodę, która może kojarzyć się z duchem podróżowania. Dlatego cieszę się, że mam możliwość spełniania się w jednym i drugim przypadku.
Najgorsze wspomnienie mam chyba właśnie z Wyspy Wielkanocnej
MM: To dobry moment, aby spytać czy czegoś się boisz w podróżach? Spotkała Cię kiedyś jakaś niezbyt miła przygoda?
EWS: W zasadzie niczego. Może jedynie, że zaśpię na jakiś ważny transport (sic!). Podróże ekscytują i nakręcają mnie tak bardzo, że jestem z tych typów raczej przebierających nóżkami przed każdą, zamiast zastanawiać się, co się może wydarzyć. Generalnie mam w sobie niepoprawny optymizm i wiarę w intuicję, która mnie nie zawodzi i mocno wierzę, że nigdy tego nie zrobi.
A najgorsze wspomnienie – co ciekawe – mam chyba właśnie z Wyspy Wielkanocnej. Ale jeszcze sprzed siedmiu lat. Był pochmurny, zimny dzień i pusto na ulicach. Tam jest sporo bezpańskich psów, normalnie dokarmianych przez miejscowych, ale nie, gdy nikogo nie ma. Zaczęła zbierać się za nami grupa psów, coraz większa i większa, tworząc swego rodzaju watahę głodnych zwierząt. Przewodnik był kulawy, i charczał przy naszych kostkach już naprawdę groźnie. Byliśmy mocno zestresowani, bo głodne, półdzikie zwierze, to nie Pikuś sąsiadów, a zwłaszcza, gdy tych zwierząt jest kilkanaście i nas dwójka na pustej przestrzeni. Udało nam się w końcu wbiec do półpustego lokalu, ale miałam wrażenie, że już na moment przed pogryzieniem. Czułam oddech tego psa alfa na swoich łydkach. Dlatego w tym roku miałam ze sobą gaz pieprzowy w razie czego.
Osobiście myślę, że taki gaz warto mieć, będąc samodzielną kobietą w podróży. Mnie dopiero rok temu Romek kupił, sama o tym wcześniej nie myślałam, ale choć na wyspie, czy przy wyprawach rowerowych trzymam go raczej na zwierzęta, to jednak można czuć się pewniej, będąc wieczorami zaczepianą przez mężczyzn na ulicy. Podkreślę, że nie miałam dotąd potrzeby, by go użyć, więc pewnie dlatego wciąż nie obawiam się za bardzo niczego, jednak wiem też, że nie każda kobieta ma tyle szczęścia, więc może lepiej jednak dmuchać na zimne.
Dziś ludzie często podróżują bezrefleksyjnie. Bo mogą.
MM: Ostatnimi czasy coraz głośniej i częściej mówi się o negatywnym wpływie turystyki na świat. Czy podczas swoich podróży zauważyłaś problemy związane z tym zjawiskiem? A może sama dałaś się ponieść chwili i zrobiłaś coś czym niekoniecznie chcesz się chwalić?
EWS: Trudno ich nie zauważyć. Staram się nie piętnować tłumów w turystycznych miejscach, bo będąc w nich, sama je przecież tworzę. I rozumiem innych, którzy chcieli zobaczyć tę, czy inną atrakcję. Jednak dostrzegam, że podejście do nich bywa różne i tu mam większy dysonans. Bo dawniej podróżowali tylko ci, którzy naprawdę z wszystkich sił pragnęli poznać konkretny skrawek świata. Dziś ludzie często podróżują bezrefleksyjnie. Bo mogą. Zadeptują miejsca, nic o nich nie wiedząc i nie zadając sobie trudu, by spróbować zrozumieć. Zadumać się nad nimi. I to mnie rozczarowuje. Często to widać po takich osobach i tego już nie rozumiem. Takiego bezrefleksyjnego podróżowania dla oznaczenia na mapie, czy w social mediach. Może zbyt ideologicznie do tego podchodzę, ale wydaje mi się, że jak już robić tłum, to po coś, a nie z pustych pobudek.
Oczywiście to dopiero początek spostrzeżeń. Podróżując, zaśmiecamy nowe miejsca (w domu łatwiej być eko), zmieniamy rdzenne kultury, bo one nas obserwują i zaczynają stopniowo zbliżać się do nas. Nie każdy turysta respektuje zasady i zwyczaje. No i nakręcamy turystykę, nieraz rozpuszczając miejscowych, przez co stopniowo zaczynają nas traktować jak chodzące skarbonki. Dużo jest takich aspektów.
Ale są i dobre! To nie jest tak, że turystyka to samo zło i zawsze to będę podkreślać. Każdy kij ma dwa końce. Ale nie o to pytasz, więc tylko to chciałam podkreślić. Odpowiedzialna turystyka może wnieść sporo pozytywnych elementów. I do takiej mocno namawiam.
A czy ja sama coś nabroiłam? To zabrzmi dziwnie, ale chyba nie. A przynajmniej nie świadomie. Zostałam wychowana przez rodziców nauczycieli na bardzo empatyczną osobę. Przyjaciele śmieją się, że mam nieraz przerost empatii nad treścią i już czasem przesadzam. Ale zawsze bardzo staram się przemyśleć wszystko co zrobię, co powiem i wszelkie warianty konsekwencji. Dlatego świadomie nie robię rzeczy, które mogłyby krzywdzić innych. I nie mam tu na myśli tylko ludzi.
MM: Jakie są Twoje wskazówki dla naszych czytelników, które pozwolą podróżować odpowiedzialnie?
EWS: Poznaj choć trochę kraj, do którego się wybierasz. Poczytaj o nim. Nie ucz się dat, czy historycznych następstw wszystkiego, ale ogólnie – zarys, wpływy, zwyczaje i uwagi (w niemal każdym przewodniku jest zakładka czego nie robić, by nie obrazić tubylców). Pamiętaj, że każde żywe stworzenie jest żywe i traktuj je z szacunkiem. Śmieci zawsze odkładaj tam, gdzie się powinno, a gdy nie ma takiego miejsca – zabieraj ze sobą. W końcu znajdziesz odpowiednie kontenery, czy kosze. I ja osobiście za każdym razem polecam nauczyć się „dziękuję” w języku miejscowym. Czasem powitanie jest też fajne. Jesteś wtedy o krok do przodu od tego tłumu turystów, którym się nie chciało nawet tego. I dodatkowo, nie wykorzystuj za bardzo gościnności, a przynajmniej pomyśl, jak możesz się odwdzięczyć. Są kraje, które słyną z oddawania gościom wszystkiego co najlepsze, ale to niesie za sobą duże konsekwencje, nawet głodu później. To tak na szybko, to co najważniejsze przyszło mi do głowy. Na pewno jest to pytanie, które jeszcze będzie wracało do mnie teraz przez kilka najbliższych wyjazdów. 🙂
Less waste jest fajne, bo uczy myślenia i nie bycia obojętnym
MM: No dobra, a jak to jest na co dzień? Wiem, że starasz się żyć zgodnie z ideologią less waste. Dlaczego jest to dla Ciebie takie ważne i jak wpływa to na Twoje codzienne wybory?
EWS: Less waste jest fajne, bo uczy myślenia i nie bycia obojętnym, ale nie zmienia diametralnie naszego stylu życia. To taki sposób, by się nie wystraszyć, a mający duże znaczenie dla planety. Zwłaszcza, gdy coraz więcej ludzi wprowadza go w życie!
W podróży i na co dzień zawsze mam ze sobą kilka lekkich i świetnych gadżetów, które pomagają mi nie tworzyć niepotrzebnych odpadów. W jeden dzień wydaje się to niedużo, ale jakby przeliczył n.p. na rok, to już jest coś! Piję po trzy kawy dziennie (kubek zawsze mam swój), wodę nalewam do własnej butelki gdzie się tylko da, do soków, czy kokosów w tropikach mam swoją metalową rurkę i nigdzie nie ruszam się bez szmacianej torby, woreczka z firanki na owoce oraz sporka (łyżko-widelca). W sklepach nie biorę plastikowych woreczków, a na osiedlowy targ zabieram wielorazowe pojemniki na żywność i własne wytłaczanki do jajek. Jeśli zdarza mi się jeść na zewnątrz, to nie korzystam z plastikowych sztućców, bo mam swojego sporka. W domu jedzenie przechowuję w słoikach (warzywa w lodówce dużo dłużej trzymają się właśnie w szkle, bo przykrywam też szklanymi spodeczkami, nie pokrywkami) i bez żadnych kompromisów segreguję odpady. Do tego stopnia, że przykładowo przy kopertach z okienkiem plastikowym, oddzielam plastik od papieru itd. Trochę mam już fioła, ale wierzę, że warto. Zdarza mi się nawet upomnieć kogoś na ulicy, gdy widzę, że wyrzuca śmieć na chodnik. Także ten… Małymi kroczkami i do celu! 😉
Nazwa powstała od słowa „away”, czyli nieobecna, gdzieś tam daleko.
MM: Twój nowy blog ma nazwę Ewaway.pl i tak się zastanawiam jaka jest ta Droga Ewy?
EWS: No właśnie nazwa powstała bardziej od słowa „away”, czyli poza, nieobecna, gdzieś tam daleko. Natomiast „e” i „w” miały być inicjałami, albo grą słów ze wspólnym „a” na imię i to właśnie ulubione słówko „away”, które mi towarzyszy od zawsze. Czyli obrazowo: ew-A-way. Takie było główne założenie. Droga Ewy wyszła dodatkowo, ale też uznałam ją za fajny motyw. A ta droga tworzy się na co dzień i właśnie mój blog ma być takim pokazaniem tej drogi na bieżąco.
Spróbuję jednak odpowiedzieć na Twoje pytanie, bo samą mnie zaintrygowało. (sic!)
Na pewno jest dość kręta, ale która nie jest? Moja dodatkowo zahacza o dość odległe zakątki świata, bo lubię być „away”. Potrzebuję zmian i żeby dużo się działo. Stawiam sobie wysokie wymagania i sporo wyzwań, przez co nieraz mam problem z pogodzeniem wszystkiego czasowo i nie wszystko udaje mi się zrealizować. Łapię wiele srok za ogon, ale zostawiam te, które dają mi najwięcej frajdy na dany moment. Tę drogę czasem dzielę z innymi, choć coraz częściej wytyczam samej. Ale wciąż kocham poznawać nowe osoby, kultury i problemy wielkiego świata. Zawsze z pozytywnym nastawieniem, wiarą w dobro i karmę oraz nieodłącznym uśmiechem, który kruszy nieraz skały. I na pewno jest to droga pełna muzyki, kolorów i wspaniałych ludzi, bo czuję się trochę szczęściarą w tym życiu. Wiele wypracowałam sama, ale przyznam, że życie buduje też wokół mnie dobrą energię. I tu znów wierzę, że to karma. 🙂 To naprawdę fajna droga i nic bym w niej nie zmieniała, bo wszystko w życiu jest po coś. Na pewno.
MM: tradycyjnie na zakończenie rozmowy pytam o wskazówki dla tych, którzy poszukują impulsu do spełniania marzeń, do ruszenia w świat. Jaka jest Twoja rada?
EWS: Zaczęłabym od tego, że każdy musi najpierw uwierzyć w siebie. To jest podstawa. Jak uwierzysz, że jesteś panem swojego losu, to czymże jest spełnienie pierwszego marzenia? I wcale nie musi być ono małe. Może właśnie jakiś wielki krok będzie łatwiejszy? Zaszaleć i kupić bilet, a potem zastanawiać się co dalej? Jeśli nie stać Cię na bilet, odkładaj konsekwentnie. Załóż skarbonkę, znajdź dodatkową pracę – tylko na ten fundusz, wykombinuj coś. Ale przede wszystkim zobacz to marzenie! Napisz na kartce, powieś plakat nad łóżkiem i koniecznie, serio koniecznie(!) postaw przy nim datę. Ja od tego zaczęłam. I nie znając życia poza Europą, od razu szarpnęłam się na podróż dookoła świata. A potem reszta wydaje się już z górki i nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko jest w naszej głowie. Wszelkie bariery, serio. Jeśli jeszcze nie spełniłaś/-eś takiego marzenia, to pomyśl co Cię blokuje i popracuj nad tym. Tak bardzo warto. A ja ogromnie kibicuję Ci w znalezieniu własnej drogi do spełniania marzeń! ♥
MM: Dziękuję za rozmowę i z niecierpliwością czekam na artykuły o Wyspie Wielkanocnej.
I jak Ci się podobała rozmowa? Mam nadzieję, że rozmowa z Ewą Cię zainspirowała, a przynajmniej zainteresowała. Poślij go dalej w świat, aby inne kobiety mogły przeczytać tę ciekawą historię.
Jeśli uważasz, że swoimi podróżami możesz zainspirować inne kobiety i chciałabyś się znaleść w moim cyklu Kobiety Drogi napisz do mnie na maila okiemmaleny@gmail.com tytuł: Kobiety Drogi.
3 komentarze
[…] wywiad u Okiem Maleny w cyklu Kobiety Drogi […]
Bardzo inspirująca postać z pani Ewy. Podoba mi się ten fragment, w którym Pani Ewa mówi o podstawowej zmianie. Uwierz w siebie, takie proste a takie trudne 🙂
Ogromnie mi miło i bardzo się cieszę za każdym razem, gdy słyszę, że moja historia kogoś inspiruje! A wiara w siebie to podstawa. Nawet jeśli ma przyjść trudno, koniecznie trzeba o nią zawalczyć^^
Pozdrawiam serdecznie!