Inle Lake – smutny uśmiech rybaka
Gdy przeglądamy pocztówkowe fotografie z Mjanmy prędzej czy później, a zdecydowanie prędzej, trafimy na uśmiechniętego rybaka z wielkim koszem znad jeziora Inle Lake. Gdy poszperamy troszkę bardziej znajdziemy backstage czyli uśmiechniętego rybaka, a przed nim rój obiektywów. W rzeczywistości strasznie zmęczony jest uśmiech rybaka, a potem jest tylko gorzej, ale zacznijmy od początku.
Co, gdzie, kiedy?
Inle Lake to jedno z większych jezior Birmy. Położone jest na wysokości 900 m.n.p.m i otoczone malowniczymi górami Szan. Miejsce jest niezwykle ciekawe, bo oprócz urokliwego położenia jest niezwykle zróżnicowane etnicznie – obszar ten zamieszkuje kilkanaście grup etnicznych. Na samym jeziorze zlokalizowanych jest wiele pływających wiosek – czyli w praktyce uroczych domków na palach.
Główna grupa etniczna – Intha wykształciła niecodzienny sposób wiosłowania. Dzieci jeziora – bo tak można przetłumaczyć nazwę Intha – sterują łodzią stojąc na rufie łodzi jedną nogą, a drugą opierając na wiośle i wiosłując.
Oprócz tego, okolice jeziora słyną z wielu innych ciekawych rzeczy. Jest tu wiele manufaktur, w których w sposób tradycyjny wyrabia się m.in.: cygara, tradycyjne birmańskie cheroots, uzyskuje tkaniny z lotosowych nici, wytwarza ozdoby ze srebra itp.
Nic więc dziwnego, że jezioro kusi od lat i wiele osób przybywa, aby móc podejrzeć tradycyjne życie jego mieszkańców.
Nyaung Shwe
Nim udamy się na wycieczkę po jeziorze musimy znaleźć bazę. Bazą jest mała miejscowość Nyaung Shwe. Kilka ulic na krzyż, knajpki, noclegownie, pagody, chill i agencje turystyczne. Sama w sobie nie jest urokliwa, trudno stwierdzić, że czymś ujęła. Ot baza wypadowa w pełnym tego słowa znaczeniu.
Gdy jedziecie z górskiego Kalaw macie szansę załapać się na jednen 6 busów, który jedzie podobno 2 godziny. Z tym że jedzie do pobliskiej miejscowości Shwenyaung – stamtąd czeka Was jeszcze 30 minut tuk tukiem, albo taksówką.
Może też stać się tak, że cholera Was strzeli po entym zatrzymanym autobusie i powtarzającej się wiadomości, że jedzie on w inną stronę oraz po kolejnej nagle zmieniającej się cenie. Cena skacze x 10, a Wy grzecznie dziękujecie Panu posyłając go do 100 diabłów i w inne mniej cenzuralne miejsca. Macie wrażenie, że taksówkarz, którego jakiś czas temu posłaliście do wspomnianych diabłów i innych takich rzucił czary, albo przynajmniej ma zmowę z każdym napotkanym kierowcą busa.
Wreszcie pasujcie. Nie wracacie do pierwszego taksówkarza – wszak resztki dumy trzeba zachować, negocjujecie z kolejnym i tak oto dostajecie się do Nyayng Shwe w komfortowych warunkach z wrażeniem, że trochę daliście się sfrajerzyć, że może trzeba było się cofnąć do agencji turystycznej, dopytać dokładniej o te autobusy, ale po 40 km treku, późnym popołudniem i z perpektywą 2 godzin jazdy już nikt nie miał na to głowy i siły, a taksówka nie rujnowała budżetu. Chyba około 21.000 kiat (1360 kiat = 1 $) – w przeliczeniu na ok. 60 km i 3 osoby dało się zdzierżyć.
Zatrzymaliśmy się w hotelu Gold Star – około 12$ od osoby za pokój ze śniadaniem. Całkiem przyjemny śpiew jaszczurek gratis.
Jeśli mamy już bazę i dach nad głową czas wyruszyć na wycieczkę.
Inle Lake – boat trip. Niezapomniana atrakcja czy strata czasu?
Trudno na to pytanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Ale zacznijmy od początku.
Poranek. Po śniadaniu wyruszamy na podbój Inle Lake. Na ulicy łapie z nami kontakt wzrokowy pewien chłopiec. Chwilę później następuje atak z mapą, a na niej trasa wycieczki. Dwa zmienione zdania i jesteśmy straceni. Słowo później okazało się słowem kluczem. Później, czyli jednak TAK. Jeśli tak, to MAM WAS. I od tego momentu staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami człowieka – cienia.
Szukamy biletów na autobus do Rangunu, a człowiek cień za nami. Jedna agencja, druga, trzecia, on ciągle gdzieś się czai, cena wycieczki maleje. Po którymś metrze czujecie już z nim pewną więź. On Was tropi, Wy próbujecie wmieszać się w tłum, ale na nic wasze trudy. Nie ważne, że ostatecznie kupujcie bilety kilkaset metrów od miejsca pierwszej rozmowy z człowiekiem cieniem. Wychodzicie po kilkudziesięciu minutach z agencji z biletami w ręku, a zza węgła pojawia się znajoma czapka z daszkiem i uśmiech od ucha do ucha. To teraz płyniemy. Nie ma odwrotu.
Zdjęcie na powitanie
Łódka zdecydowanie nie należała do tych, co wzbudza zaufanie, zresztą jej kapitan też nie 😉 Gdy już okazało się, że jednak nie wywróciliśmy się na samym początku, płyniemy dalej, rozpostarci jak basze.
Opuścilismy miejską rzekę i oto powitały nas szerokie wody Inle Lake, a tam w oddali…. JEST! Rybak. A nawet trzech. Właśnie taki jak miał być. Rybak, wiosło, kosz na ryby. Kwintesencja Inle Lake. Tylko, że za sekundę okaże się, że ta kwintesencja zamiast rybołówstwem trudni się pozowaniem do zdjęć, a po zdjęciu sprawnie przypływa po opłatę. Pierwszy zgrzyt. Poza podana na tacy, a miały być kadry z natury, uchwycenie kolorytu, nie koloryt na tacy z jabłkiem w zębach.
Jednak nim ponure myśli zadomowiły się w głowie, w oddali, na jeziorze zaczęły się rysować sylwetki rybaków zajętych pracą. Z dala od szlaku turystycznych łodzi. W ciszy i spokoju. Względnym, bo silniki przepływających łódek „long tail” ryczą niemiłosiernie.
Powoli zbliżaliśmy się do pływających ogrodów. Plantacje na wodzie robiły przyjemne wrażenie. Wszyscy byli zajęci swoją pracą, nikt nie uśmiechał się na zawołanie. Pierwsze, złe wrażenie powoli ustępowało.
Zwiedzamy manufaktury
Co było dalej? Zwiedzanie manufaktur. Samo w sobie jest ciekawe. Pokazany proces tkania, pozyskiwania nici z lotosu. Swoją drogą lotosowe tkaniny pioruńsko drogie – szaliczek około 100$.
Kolejny przystanek to miejsce gdzie wyrabia się ozdoby ze srebra. Pani wytłumaczyła cały proces produkcji – od wydobycia rudy srebra, do obróbki.
Ostanią i najbardziej przystępną cenowo manufakturą była manufaktura cygar i cygaretek czyli birmańskich cheroots. Można ich nawet posmakować. Są bananowe – makabrycznie słodkie, anyżowe i naturalne.
Oczywiście przy każdej manufakturze jest sklep. A może przy każdym sklepie jest manufaktura? Trudno wyczuć proporcje. Ja raczej miałam wrażenie, że jestem obwożona po sklepach, a przy okazji pokazują mi coś ciekawego. Może nie byłoby tak złe gdyby nie jeszcze jedno miejsce, na sam koniec. Gwóźdź do trumny tej wycieczki. Ale o tym za chwilę.
Phaung Daw Oo Paya
Po przerwie na lunch i złapaniu oddechu czas na pierwszą świątynię. Aby się do niej dostać trzeba przejść mostem nad kanałem. Most kolebie się, przy każdym kroku i ostatnie co o nim można powiedzieć, to że jest solidny. Tuż za mostem znajdują się repliki łodzi królewskich. Napewno są spektakularne, szkoda tylko, że za ogrodzeniem z siatki.
Przed świątynią całe połacie targu. Jest tu wszystko co dusza zapragnie, a jak jeszcze nie zapragnęła, to tylko przez niedopatrzenie 😉 Targowanie się jest wskazane. Ale jeśli pytacie tylko ot tak, to przygotujcie się na to, że czasem pamiątka zacznie za Wami chodzić 😉
Z czego słynie to miejsce? Z 5 posążków Buddy, które wygadają jak mini bałwanki. Otóż zostały tak obklejone złotymi listkami, że straciły „ludzkie” kształty i nieco się zaokrągliły. Z bliska mogą je zobaczyć tylko mężczyźni. Kobietom wstęp wzbroniony.
Long neck show
Po wizycie w świątyni i karkołomnym powrocie przez most czekała nas zdecydowanie najbardziej przygnębiająca atrakcja tego dnia. Atrakcja, która przykryła swoim cieniem całą resztę. Odwiedziny u długoszyich. Czytałam wiele sceptycznych opinii o tym miejscu. Gdy byłam w Tajlandii zrezygnowałam z odwiedzin w ich wiosce w okolicach Chiang Mai. Czułam, że ten punkt programu nie niesie z sobą nic dobrego. Rzeczywistość była gorsza od wyobrażeń.
grupa etniczna Padaung
Kobiety z grupy etnicznej Padaung słyną z tego, że ich szyje „zdobią” miedziane kręgi. Gdy na nie patrzymy mamy wrażenie, że są one nienaturalnie wydłużone, ale to tylko złudzenie optyczne. Tak naprawdę zdeformowane są obojczyki.
Jaka jest historia pierścieni? Podobno przyczyną ich noszenia była obrona przed tygrysami. Waga miedzianych obręczy może dochodzić nawet do 8 kg, tych pod kolanami do 2 kg. Zaczynają je nosić już 5 (9?) letnie dziewczynki. Co pięć lat dokłada się kolejnych 5 obręczy i tak maksymalnie ich liczba może osiągnąć 25.
Grupa Padaung żyje w regionie Shan oraz na pograniczu z Tajlandią. Wielu jej członków uciekło do Tajlandii i tam można odwiedzać ich wsie. Jest to o tyle kontrowersyjne, że kobiety stały się zakładniczkami swoich obręczy. Żyją w wioskach stworzonych przez Tajów stricte na potrzeby turystyki.
W Birmie dwukrotnie spotkałam długoszyje kobiety. Pierwszy raz w okolicach Nowego Bagan. Siedziały niedaleko drogi i tkały swoje chusty. Drugi raz nad Inle Lake.
W manufakturze
Przypłynęliśmy do kolejnego domku na palach. Wysiedliśmy. Wchodzimy do pomieszczenia, które było ogromnym sklepem. Tu nie czekała na nas przewodniczka z długą opowieścią o kulturze, czy historii plemienia. Zachęcono nas do zakupów i od niechcenia wskazano kartkę na półce. Jak jesteście ciekawi to sobie przeczytajcie. W kącie siedziała jedna kobieta tkając w ciszy chustę. Od czasu do czasu podnosiła głowę i uśmiechała się do zdjęcia. Niedaleko niej była połka, na niej stało kilka obręczy i kartka:
„Historia Pa Daung”.
9 lat start noszenia … po 5 latach kolejne 5 okręgów …. 19 lat zamiana małych i dużych …. 25 lat koniec …. maksimum 25 okręgów … Powód – „Ochrona przed tygrysami” Szyja – 8 kg, Pod kolanami 2 kg
Koniec opowieści o historii grupy. Ani słowa czym parają się mężczyźni, że są powiązani z grupą Karenów i sami siebie nazywają Kayan Lahwi, a Pa Daung to tylko nazwa grupy w języku Shan.
Klaszor Nga Phe Kyaung
Ostatni przystanek to klasztor Nga Phe Kyaung, moim zdaniem o niebo ciekawszy niż świątynia z Buddą Kuleczką. Klasztor znany jest przede wszystkim jako świątynia skaczącego kota. Koty trenowane są przez mnichów i skaczą przez mini krążki. Wygląda to tak: [KLIK]
Rzeczywiście kotów w klasztorze cała armia. Co prawda wszystkie jak na złość spały, a nie skakały. Jednak to nie z powodu ich akrobatycznych sztuczek warto odwiedzić to miejsce. Świątynia jest wyjątkowa. To piękny, drewniany klasztor. Słynie z wizerunków Buddy w tybetańskim stylu. Rzeczywiście są przepiękne. A jeśli już jesteśmy przy temacie drewnianych klasztorów, to jest to jeden ze znaków charakterystycznych Mjanmy. I temat na całkiem odrębny post.
To jak z tym Inle Lake? Jechać, nie jechać?
Jechać. Ale najpierw dobrze się przygotować. Już po raz kolejny zemściło się na mnie podejście: ok, mniej więcej wiem co i jak, a reszta jakoś się ułoży. I rzeczywiście – układa się JAKOŚ. Jak nie odrobicie dobrze pracy domowej dostaniecie rykoszetem całą salwę w brzuch. Szczęśliwie nad Inle pozostał mi jeszcze jeden dzień i wtedy udało się trochę polubić to miejsce, poznać jego czar. Ale o tym w następnym poście – o samotnym zwiedzaniu Inle na rowerze, a nawet na łódce i rowerze 😉
Informacje praktyczne:
- nocleg w Shwe Nyang nad Inle Lake
- polecam Wam nocleg w hotelu Gold Star. Przyzwoite pokoje, dobre śniadania i miła obsługa. Co prawda z tyloma śpiewającymi jaszczurkami w pokoju jeszcze nigdy nie mieszkałam, ale one poza śpiewem nic złego nie robią 😉 Cenowo też wychodzi całkiem przyzwoicie jak na to miejsce – 12 $ odo osoby za dobę. Zaraz obok hotelu jest całkiem przyjemna restauracja, w której możecie wypożyczyć rower.
- Inne noclegi w Nyaung Shwe znajdziecie na klikając w → TEN LINK 🙂
- Jeśli uważacie post za pomocny będzie mi bardzo miło gdy dokonując rezerwacji wejdziecie na booking – dostanę mini prowizję od Bookingu. Kolejny grosz na dalsze podróże i zbieranie dla Was informacji 😉
- dojazd do Shwe Nyang
- nad jezioro Inle możecie dolecieć samolotem na lotnisko w Heho, dojechać autobusem lub dojechać pociągiem – ekstremalnie długo
- Z Rangunu podróż autobusem trwa 12 godzin, z Mandalaj oraz z Bagan 9 godzin
- Podróż pociągiem jest możliwa z Rangunu i trwa 30 godzin. 😀
- Jeśli jedziecie z Kalaw może się niestety skończyć wzięciem taksówki (cena 21.000 kyat)-> więcej przeczytacie w poscie o Inle Lake.
- Część autobusów dojeżdża tylko do Shwenyaung – jest to miejscowość oddalona o 20 minut jazdy od Nyaung Shwe.
- ceny
- 2.000 kyat – wypożyczenie roweru na cały dzień
- 18.000 kyat – rejs łódką po Inle Lake (cena ostateczna)
- 5.000 kyat – przeprawa łódką z rowerem przez jezioro
- 10$ – opłata za pobyt w strefie Inle Lake, płacona raz przy wjeździe
- szczegóły całej trasy przebytej w Birmie znajdziesz w poście Birma w pigułce.
Jeśli zainteresował Cię temat Birmy zapraszam do innych tekstów o tym kraju.
Spodobał Ci się post? Zostaw po sobie ślad dając lajka lub komentując. Nie przegap następnego wpisu śledząc Okiem Maleny na Facebooku. Do zobaczenia.
15 komentarzy
[…] Inle Lake łodzią i było to mega turystyczne i męczące – zresztą przeczytajcie sami: Smutek nad Inle Lake. Wycieczka kosztowała nas 18.000 kyat / 3 osoby – oczywiście po […]
[…] Tha odjeżdża o godzinie 6 rano i nie było ludzkiej siły, byśmy zdążyli dojechać tam z Nyaung Shwe (miejscowość nad Inle Lake). Tym bardziej, że autobusy nad morze odjeżdżają z dworca […]
Wydaje się to cudownym miejscem, jednak ze zdjęć płynie jasny przekaz jak bardzo trudne życie mają w tym zakątku świata ludzie.
Czytam Twój tekst i przypomina mi się moja wycieczka do pływających marketów w Tajlandii. Tez niby wszystko takie prawdziwe, a jednak zrobione dla turystów i za każde zdjęcie trzeba płacić…
Takie miejsca i atrakcje, jakkolwiek by je rozumieć należą do tych raczej kontrowersyjnych i watpliwych etycznie. Jechać, nie jechac? Wypada fotografować pozującego za pieniądze rybaka? Odnoszę wrażenie, takie różne międzykulturowe zgrzyty wynikają z tego, że czasem nie wiadomo, jak się zachować, co wypada, a co nie, co jest zgodne z naszym sumieniem, a co gryzie się z naszymi przekonaniami… Trudny temat, którego nie da się zamknąć w ścisłe ramy jednej definicji…
Zgadzam się z Rudą i Telefonicznymi wyprawami. To są bardzo biedne rejony. I bardzo samolubnym jest zakładanie, że inni mogą być biedni, bo nam się ta bieda podoba. Ten rybak zarobi kilka razy więcej uśmiechając się do turystów niż zarobiłby jako rybak. Wątpie, żeby ktokolwiek z nas wybrał cięższą i mniej płatną pracę dla idei, każdy chce wykarmić siebie, rodzinę, spełniać swoje cele.
Kiedyś też sobie myślałam – bosz, jakie to sztuczne. Ale to my, turyści, to sztuczne stworzyliśmy. I – o ile odbywa się to dobrowolnie i nikt nie jest zmuszony to życia w danym miejscu przez rząd czy kogokolwiek innego – ludzie żyją trochę lepiej nikomu przy tym nie szkodząc.
Piękne zdjęcia! Mimo, że nigdy nie ciągnęło mnie w tamte strony, wschód coraz bardziej zaczyna mi się podobać 🙂
Haha śmieszny ten sposobsposób.wiosłowania ja bym pewnie wpadła do wody od razu
Chciałabym jechać do Myanmar kiedyś, zazdroszczę Ci Marysiusię
Mam wrażenie, że te obręcze zniekształcające szyję stały się czymś w rodzaju sposobu na zarabianie pieniędzy. Oczywiście wynikają z tradycji, ale w obecnych czasach zakłada się je, żeby stworzyć atrakcję turystyczną. Smutne to bardzo.
Rzeczywiście Inle Lake jest bardzo znane, a zdjęcia „Dzieci jeziora” co jakiś czas przewijają mi się w odmętach internetu. Cóż, z jednej strony uśmiech rybaka może być wymuszony i zmęczony, ale z drugiej strony na pewno ma świadomość, że bez zainteresowania turystów, sytuacja ekonomiczna tego regionu byłaby słabsza. Niestety tak to działa w wielu regionach świata, że turyści są równocześnie przekleństwem, jak i kimś bardzo oczekiwanym i pożądanym, bo wraz z sobą niesie pieniądze.
Chodził, chodził i wychodził 🙂 Co do uśmiechniętych rybaków – nie wymagajmy od innych by byli ciągle uśmiechnięci, tubylcy doskonale wiedzą czego turyści chcą, więc to wykorzystują. I jest to swoista symbioza – jeden zarobił, a drugi ma ładne zdjęcie. Fajny konkretny wpis. Bardzo mi się podoba 🙂
[…] Zastanawiałam się też ile miejsc na świecie stało się turystycznymi skansenami i straciło swój prawdziwy charakter – rozwinięcie tej myśli znajdziecie w poście o jeziorze Inle Lake [KLIK]. […]
Pierwsza moja myśl: Ale tak musi być pięknie! Chciałabym kiedyś zwiedzić Birmę! 🙂 Piękny, bardzo szczegółowy tekst i ujmująca narracja 🙂
Mistrzostwo! Szacunek za pasję, odwagę i profesjonalizm. 🙂
Moje marzeniem jest by tam pojechać