Trzecia część opowieści o trekingu pod K2
Dziś zapraszam Cię na trzecią i ostatnią część opowieści o trekingu pod K2. Przeczytasz jak potoczyły się losy naszej wyprawy, opowiem Ci historię pewnego długiego i ciężkiego dnia, gdy wszystko toczyło się nie tak jak powinno, zajrzymy do trekingowej kuchni, podzielę się z Tobą spostrzeżeniami a propos sprzętu no i oczywiście tym o czym dżentelmeni absolutnie nie rozmawiają – a po ile, Pani, taki treking? Będzie też, jak na przyzwoitą opowieść przystało podsumowanie i wnioski ostateczne. Jeśli trafił_ś na ten tekst jako na pierwszy przeczytaj poprzednie części – tam również przeplatają się wspomnienia z trekingu pod K2 z informacjami praktycznymi.
część pierwsza: Treking pod K2 i na przełęcz Gondogoro – La czyli spełnione marzenie w Karakorum.
część druga: Treking w Karakorum cz.II – Concordia i baza pod Broad Peakiem
A teraz chodź – wyruszamy razem na trzecią część wyprawy w Karakorum.
Concordia i wielki odwrót
22.08.2022 20:52
Zimno jak w dupie u Eskimosa. Tragicznie zimno. Zapadła decyzja – nie idziemy przez przełęcz – jutro zaczynamy odwrót i schodzimy w dół.
Atmosfera w mesie zgęstniała. Były łzy, była złość, ale było też uczucie ulgi. Długo dyskutowaliśmy – wcześniej w podgrupach – chcesz iść, czy wracać? To pytanie pojawiało się od kilku dni. Pojawiały się plotki, że nasz przewodnik będzie wybierał tych, którzy będą mogli przejść przez przełęcz, że to on zadecyduje. Ciche typowania. Kogo weźmie? Ciche oburzenia – a niby jakim prawem to on ma decydować? Żyliśmy przełęczą od kilku dni. Śledziliśmy komunikaty o pogodzie, a te były coraz gorsze, jednak nadzieja w nas nie gasła.
Wróciliśmy z Memoriału Gilkeya i spod bazy pod Broad Peakiem, znowu byliśmy na Concordii. Byliśmy wykończeni. Siedzieliśmy w mesie czekając w napięciu na komunikat. Zdawaliśmy sobie sprawę, że następnego dnia czeka nas marsz do Ali Campu, a potem około północy wymarsz na przełęcz Gondogoro La. Wiedzieliśmy, że dzisiejszy dzień nas mocno wykończył, jednak przecież właśnie dlatego tu jesteśmy, aby przeżyć jak najwięcej, zmierzyć się z sobą i zobaczyć te wszystkie wspaniałe miejsca. Odpoczniemy w domu. Czekaliśmy w napięciu.
Karim wygłosił długą mowę o bezpieczeństwie, odpowiedzialności i trudnych decyzjach. Załamanie pogody, wracamy tą samą drogą. Co wtedy czułam? Miałam mieszane uczucia. Gdyby był wybór oczywiście, że bym poszła. Nie wyobrażam sobie nie spróbować. Ale też nie byłabym w 100% szczera, gdybym nie przyznała się, że pojawiła się również malutka iskierka ulgi – pogoda zadecydowała, tak musiało być. Tym razem najwyższym punktem będzie 5.100 mnpm. Rankiem rozpoczął się wielki odwrót.
Co w trekingowej kuchni piszczy?
23.08.2022
Siedzimy w mesie, zjedliśmy pyszną kolację czyli frytki z ryżem, ziemniakami, dalem i chlebem paratha. Na deser był rice pudding. Pycha. Deszcz pada coraz mocniej. To jest jakiś dramat. […] Póki pamiętam – miałam poruszyć temat much. Muchy to dziwne stworzenia, które egzystują nawet na wysokości powyżej 4.000 mnpm. Są wtedy niezwykle leniwe i rozlazłe. Siedzą przy suficie namiotu i nie wiadomo o co im chodzi. Dziwne stworzenia. Czasem usiądą komuś na głowie i tak przemierzają świat. One też odczuwają zmniejszoną ilość tlenu.
Jak wygląda trekingowa kuchnia? Ja byłam bardzo zadowolona. Na śniadanie najczęściej jest jajko pod postacią omleta z serem, do tego chlebek paratha (coś podobnego do chlebka naan), dżemy, nutella, musli i clou programu czyli espresso parzone każdego ranka we włoskiej kawiarce przez Karima. Dlaczego to takie wyjątkowe? Ano dlatego, że Pakistan jest krajem, w którym kawa jest totalnie niepopularna i trudna do dostania, dlatego w takich okolicznościach poranne espresso z włoskiej kawiarki było bajeczne.
Na lunch pojawiała się jakaś zupa typu mniej więcej rosół, ciastka i krakersy, trochę orzechów, a potem jakieś warzywa, lub makaron z serem albo z warzywami. Dania zawsze były w dwóch wersjach – wegetariańska oraz mięsna.
Kolacje składały się z kilku dań do wyboru. Często rozpoczynała ja zupa, która im było zimniej tym bardziej cieszyła, a potem trochę daalu, trochę ryżu, coś a’la ratatuja, mięso w warzywach, czasem jakiś makaron. Oczywiście obowiązkowo chlebek paratha, czasem pojawiały się frytki, które ginęły w ułamku sekundy, a czasem przed kolacją pojawiały się pyszne warzywa w pakorze (chrupiącym cieście). Kilka razy mieliśmy szaszłyki – oczywiście było to wtedy jak panna koza zakończyła swoją wyprawę.
Po kolacji wjeżdżał deser – najczęściej były to owoce – przez długą część trekingu było to moje ulubione mango. Ciekawostka – mango było tak dojrzałe, że było podawane przekrojone na pół z wyjętą pestką i wyjadało się je ze skórki łyżeczką. Coś niemożliwego do osiągnięcia z mango, które jest u nas dostępne. Czasem chłopaki przyrządzały pudding ryżowy, lub inną pychotkę. Nie narzekałam na jedzenie. Było go wystarczająco i było bardzo smaczne. Nawet uważam, że jak na taką wyprawę to mieliśmy naprawdę mega urozmaicone i bogate menu.
Urdukas – miejsce graniczne
24.08.22 17:23
Doszliśmy do Khorbutse Camp. Dziś jest ciut cieplej niż wczoraj – zapewne ze względu, że jesteśmy na 3.800 mnpm. Coraz więcej osób jest chorych. Jakaś zaraza krąży wokół nas. […]Dzisiaj gdy doszliśmy do Urdukas zobaczyłam wyraźną granicę – tak jakby ten camping stanowił granicę pomiędzy górami gościnnymi, a surowymi. Na zboczach zaczęły pojawiać się zielone roślinki, droga powoli stawała się przystępniejsza. Granica. Coraz bardziej porozrywane są moje zapiski. Tak jak myśli w głowie. Urywane, szarpane – między jednym oddechem, a drugim. Gdy brnęlismy dziś po skalnym rumoszu na lodowcu czułam się jak muł, który przemierza tę drogę setki razy i woli patrzeć pod nogi, aby nie widzieć ile jeszcze zostało mu metrów wspinania się po niegościnnych kamieniach. […] Nie wiem czy już to pisałam, ale góry pokazały mi dość twarde oblicze. Nieprzystępne, surowe. Zimne i groźne. Miałam nawet wrażenie, że lekko mnie odrzuciły. Tak bardzo męczy mnie podchodzenie pod górę na ponad 4.000 mnpm. Czułam się taka mała i słaba w porównaniu z ich majestatem. Gdy kolejny dzień namiot nocą tonął w strugach deszczu, a ja leżałam zastanawiając się czy dam radę dłużej czułam się taka malutka i krucha. Wokół mnie tylko natura. Wtedy czułam, że już mam dosyć i chcę do domu. Myślałam o tych wszystkich himalaistach, którzy siedzą pod górą po kilka tygodni. Jest im tak samo zimno i nieprzystępnie. A jednak znajdują jeszcze siły, aby iść w górę.
Trekingowe life-hacki i wtopy
No dobra, teraz czas, na krótką listę bez czego ruszać się nie należy i co umilało mi życie podczas trekingu.
- zacznijmy z grubej rury – wilgotny, biodegradowalny papier toaletowy. Nie wiem ile razy błogosławiłam dzień, w którym zobaczyłam go na półce w drogerii i postanowiłam kupić. W każdym razie przy każdej wizycie w wiadomym miejscu uśmiechałam się do niego szeroko.
- małe snickersy takie na jednego gryza – za każdym razem w górach się sprawdzają i zawsze są hitem
- kubraczek izolacyjny na butelkę – zatrzymywał ciepło i zimno, w zależności od potrzeb
- wielka chusta – owinięta wokół szyi gdy chłodno, zmoczona na czapkę z daszkiem gdy był upał. Bez chusty naprawdę nie ma co wyruszać z domu
- puchowa spódniczka – nie dość, że ładnie się wygląda to jeszcze daje ciepło w tyłek
- koszulka z merynosa. nie uwierzysz ile dni zastanawiałam się patrząc na cenę koszulek z merynosa, czy nie wystarczą mi moje termiczne. Ten treking powiedział mi jedno – koszulka z merynosa jest warta swojej ceny i poprostu nie można bez niej jechać. Naprawdę nie wiem jak to się dzieje, że ona nie śmierdzi, choć naprawdę powinna. I kolejnego dnia nadal nic.
- dopiszę tu jedną rzecz, której nie miałam podczas trekingu, a wypróbowałam ostatnio w górach – bukłak na wodę w plecaku. Naprawdę nie wiem czemu sobie to zrobiłam, że go nie kupiłam przed wyprawą – jest to cudowny wynalazek.
No to teraz dla równowagi – co się nie sprawdziło?
- suchy szampon do włosów – otóż nałożony na brudne i nie myte od kilku dni włosy zmierzwił je tylko, ale nic nie umył, za to miałam problem aby je rozczesać. Jedyny plus, ładnie pachniał.
- dmuchana poduszka – zbędny bagaż, wystarczy wepchać np. do worka od kurtki koszulki i już jest poduszka.
- przyznam, że w moim syntetycznym śpiworze o temperaturze komfortu -7 dla kobiet było czasem trochę chłodnawo.
- aparat noszony na ramieniu – zainwestujcie w taki sprytny trzymacz do aparatu, który montujecie na stałe na szelkach od plecaka. To w połączeniu z bukłakiem mega podnosi komfort marszu.
- peleryna przeciw deszczowa – z jednej strony super chroniła przed deszczem, ale jak droga prowadziła po większych i mniejszych głazach czasem plątała się między nogami i zaczepiała – żałowałam, że nie miałam poprostu kurtki przeciwdeszczowej.
- ostatni punkt jest sporny, bo trudno mi w sumie ocenić, ale kupiłam przed wyjazdem panel solarny, niby coś tam ładował, ale że cały czas padało, to w sumie za dużo z niego pożytku nie było, niemniej napewno warto go mieć.
Resztę mojej listy rzeczy, z którymi udaję się na trekingi przeczytanie w tekście – treking w Himalajach jak się przygotować?
Czasami wszystko układa się nie tak. Czyli wielka katastrofa nad Braldu
25 sierpnia pobił rekordy w byciu dniem katastrofą. Jak codzień brnęliśmy przez lodowiec Baltoro – miał to być już ostatni dzień wędrówki po ukochanym lodowcu pseudo – do zobaczenia nigdy! Wszyscy z ulgą odetchnęliśmy, gdy zeszliśmy na lunch nieopodal bazy wojskowej. Oto przed nami prosta droga po stabilnym gruncie do obozu. Kilka godzin i odpoczynek. Zjedliśmy lunch i niespodzianka – przed nami osuwisko. Padający od wielu dni deszcz spowodował to co jest dość częste i popularne w tym regionie, z tym że to osuwisko miało dla nas dość niemiłe konsekwencje. Oznaczało jedno – powrót na lodowiec Baltoro.
Spróbuj sobie wyobrazić jak niskie są Twoje morale, gdy przed niecałymi dwiema godzinami żegnasz się czule z lodowcem błogosławiąc moment, w którym zostaje on za Twoim plecami i już się nie pojawi, a pół godziny później masz stanąć przed wysoką ścianą małych, drobnych i niestabilnych kamyczków, po których masz się wdrapać na górę, by zejść w dół, by wdrapać się na gorę, by zejść w dół i tak ze trzydzieści razy nim przeprawimy się na drugą stronę lodowca Baltoro oraz rzeki i tam poszukamy noclegu? Otóż Twoje morale są podłe mówiąc najoględniej. Jednak idziesz, maszerujesz, bo wiesz, że nie można się opierdalać, bo nas noc zastanie na tych żużlowych wzgórzach. W takich chwilach do awantury tylko jeden krok. Tak, to była kompletna katastrofa, a atmosfera panująca nad lodowcem pozwalała zawiesić cały arsenał kos, czekanów i siekier.
Wreszcie po dodatkowych kilku godzinach doszliśmy do Payu. Tuż przed zmrokiem. Miałam dosyć absolutnie wszystkiego i wszystkich. Deszcz padał, było zimno, a nasze namioty i bagaże się zgubiły. Porterzy wylądowali w innej wiosce, bo postanowili przekroczyć rzekę Braldu. Zrezygnowana wpełzłam do namiotu kuchennego jakiejś grupy i spytałam czy mogę się tu ogrzać. Siedziałam w kącie i było mi absolutnie wszystko jedno. Chciałam tylko, żeby było ciepło i sucho, i żeby wszyscy dali mi spokój.
26.08.22 07:20
Distaster. Wczoraj cały dzień wędrówki w deszczu, ale już nie w takim chłodzie. Deszcz spowodował osuwisko i musieliśmy wracać przez lodowiec. To był koszmar, myślałam, że nogi mi odpadną. Przybyliśmy do Payu po zmroku. Byłam zmęczona, zmarznięta i wykończona. Grupa była wykończona i podzielona […] W skrócie doszliśmy do Payu, a nasze rzeczy były w kolejnej miejscowości. Mieliśmy wielkie nic – decyzja wygladała następująco: idziemy 4 h drogi w ciemności, albo zostajemy tu. Nikt nie miał sił na nic. Karim powiedział, że pójdzie i przyniesie nam bagaże. Nikt mu nie wierzył, chyba tylko ja i Alex. Stłoczyliśmy się w domu dla porterów. Był pełen sadzy i brudu. Stłoczyliśmy się na matach do spania. Chłopaki wyczarowały dla nas pyszny ryż i herbatę. Zasnęliśmy, było gorąco. Koło północy wrócił Karim z naszymi bagażami. Część przeniosła się do namiotu mesy, aby tam spać, reszta została w naszej komórce. Przyniesiono nam śpiwory. Przykryliśmy się nimi i zasnęliśmy. Było lepiej niż w namiocie, bo brak tej paskudnej wilgoci no i było ciepło. To plusy, a minusy to brud i bakterie wielkości dinozaurów, które spały razem z nami i czychały. Okno w komórce było nieoszklone, aby nam nie wiało zastawiliśmy je plecakami. Bardzo ciekawa noc. […]
Następnego dnia miałam biegunkę jak ta lala. Chyba z brudu. Wędrowaliśmy w kierunku Askole. Szczerze mówiąc to ledwo szłam. Gdy w połowie dnia pojawiły się dżipy, które miały nas podwieść do rzecznej przeprawy, a potem następne do Askole byłam w siódmym niebie. Miałam serdecznie dosyć chodzenia, marszu i trekingu. Ani kroku więcej. Tak zakończył się treking. Siedzieliśmy w świetlicy w Askole, nie było światła, czekaliśmy, aż tragarze dojdą z naszymi namiotami i bagażami. Tej nocy nie miałam jednak najmniejszej ochoty spać w namiocie. Wybrałam pokój na górze. Potrzebowałam odgrodzenia, trochę spokoju, intymności. Większość grupy rozbiła się na karimatach na holu.
26.08.2022 godzina nocna
[…] Ponieważ rozładował mi się i zegarek, i telefon nie wiem która jest godzina. Powoli cichną głosy wokół. Powoli czas odłożyć czołówkę i marzenia i zasnąć. A swoją drogą ten pokój – pierwsza klasa. Maty na brudnej podłodze. Łazienka, której nikt nie używał chyba od nowości i zdążył w niej zapyzieć brud od budowy i połączyć się z brudem powstałym przez lata nieużywania. Okna brudne jak nieboskie stworzenia, ściany podobnie, nie mówiąc już o firankach koloru zdecydowanie szarego. Na suficie jakaś ozdoba, plastikowa sztukateria – jednak w jednym miejscu jest otwór i widać sklepienie dachu i prawdziwe tygrysy z kurzu, jakieś liście porozrzucane. Kolorytu dodaje fakt, że nie ma prądu i muszę siedzieć w czołówce, a do toalety idzie się do budynku w ogrodzie. Na podłodze leży niebieski dywan – pełen pyłu i martwych ciem. Prawda, że romantyczna sceneria?
Następnego dnia dojechaliśmy do Skardu, gdzie po ponad tygodniu wreszcie wzięłam prysznic i umyłam głowę. Czułam się jak w raju i oczywiście jak nowo narodzona. Na kolacji pojawiła się inna grupa. Tacy czyści, ogoleni, umyte włosy, fryzury – nie do poznania. Tylko kaszel na różne tony i akordy nadal był z nami. Byliśmy szczęśliwi, że dotarliśmy tu cali i zdrowi.
Koszt trekingu pod K2 w Karakorum
No dobra, to na koniec przejdźmy do tematów mniej przyjemnych – a po ile, Pani, taki treking i czemu tak drogo 😉 ? Na koszt trekingu składa się kilka elementów: koszt biletów lotniczych do Pakistanu, koszt samego trekingu, koszt wizy do Pakistanu oraz kasa na własne wydatki. Oczywiście pod warunkiem, że masz już sprzęt oraz szczepienia, ale sądzę, że raczej treking w Karakorum nie jest Twoim pierwszym trekingiem w życiu. Ok, to do rzeczy:
- bilet do Pakistanu Katarem kosztował mnie 3.500 zł i była to najniższa możliwa cena (oczywiście nie biorę pod uwagę lotów trwających miliardy godzin – czas to dla mnie również pieniądz) leciałam z Gdańska do Islamabadu. Przed wybuchem wojny w Ukrainie bilety były około 3.000 zł, no ale niestety kupowałam je dopiero pod koniec kwietnia.
- koszt trekingu to ok. 3250 USD – w cenie są noclegi w Islamabadzie, Skardu i w trasie między Islamabadem i Skardu, bilet lotniczy powrotny Skardu – Islamabad oraz koszty trekingu (wikt i opierunek oraz przewodnik i porterzy)
- Dodatkowe, nie wliczone, koszty (kilka posiłków, napiwki dla porterów, w hotelach itp, pamiątki) to koło 500 USD – zależy od tego co chcesz z sobą przywieźć, ja oczywiście miałam więcej i wydałam 😉 ale o pamiątkach z Pakistanu w innym tekście
- wiza: koszt wizy trekingowej z Polski do Pakistanu wynosi 35 USD – wizę do Pakistanu wyrobisz online na stronie visa.nadra.gov.pk
Gdy decydowałam się na treking dolar kosztował około 4 zł. Gdy dopadły mnie opłaty, wymiany pieniędzy na dolary kosztował około 4,6 zł. Myślę, że nie potrzebujesz dodatkowego komentarza do tej sytuacji 😉 A żeby było ciekawiej, to trzeba było poszukiwać dolarów w nowych banknotach (tylko te są akceptowane w Pakistanie) bo w kantorach były wykupione i w ogóle w związku z wojną na Ukrainie był problem z zakupem dolarów. Kilka dni zajęło mi kompletowanie prawidłowych banknotów 🙂 zwiedziłam wiele kantorów. Jak to mówią Chińczycy: obyś żył w ciekawych czasach …..
Czy treking pod K2 w Karakorum jest wart swojej ceny?
Jest. Może i powinnam zbudować napięcie nim tak zero-jedynkowo odpowiem, ale co tam – napięcie budowałam przez 3 odcinki, teraz czas na konkrety. Ta podróż mimo arcypaskudnej pogody jest jedną z najwspanialszych moich podróży, które zajmuje bardzo ważne miejsce w moim serduchu. Nie wiem i mało mnie interesuje czy można to zrobić samemu, taniej itp. Ja wiem jedno – byłam na dobrze zorganizowanej wyprawie, która zapewniała mi bezpieczeństwo, dobrego, doświadczonego przewodnika i naprawdę fajne warunki. Było ciężko, były momenty zwątpienia, rezygnacji – ale czy takie momenty nie przychodzą do nas na każdym cięższym podejściu pod górę? Co ja tu u licha robię? To naprawdę jest moja pasja? Ja to tak kocham, czy mi się tylko tak wydaje? A potem pojawia się kolejny widok i wiesz, że tak, że to jest warte każdego z trudem łapanego oddechu, każdej kropli potu i wszystkich niewygód jakie Cię dopadły.
Patrzysz nocą na niebo, na którym jest milion gwiazd i bardzo wyraźnie zarysowana droga mleczna i wiesz, że to dzięki temu, że nie ma tu nic, żadnych zanieczyszczeń światłem tylko Ty, góry i kosmos możesz to zobaczyć. Stoisz, patrzysz w niebo i czekasz, aż jedna z tych gwiazd spadnie, a Ty wypowiesz życzenie. W takich chwilach potrafi zakręcić się w głowie od emocji. Doświadczasz obcowania ze światem w najczystszej postaci. Kontemplujesz wielkie piękno i kłaniasz się przed jego majestatem. Ty i natura. Ty i chwila. Zaczynasz mieszkać w chwili, być tu i teraz. To co nieosiągalne w naszym świecie pełnym deadlinów, wariactw, szarpaniny tu przychodzi łagodnie, zbliża się do Ciebie z każdym kolejnym krokiem i oddechem. Jesteś Ty, góry i droga. I chciał_byś tu zostać już na zawsze. (wyłączając deszcz, wilgoć i namioty).
I tak oto dobiegła końca opowieść o trekingu w Karakorum. Mam nadzieję, że Ci się podobała. A jeśli chcesz obejrzeć więcej zdjęć z wyprawy to koniecznie zerknij na tekst Pakistan, Karakorum – trek do K2 w obiektywie. No i wiesz, że jeśli było fajnie to warto posłać tekst dalej w świat i podzielić się ze znajomymi i rodziną
Treking, w którym brałam udział organizowała Magda Jończyk – więcej o Magdzie i organizowanych przez nią wyprawach przeczytasz w wywiadzie, który z nią przeprowadziłam. Przewodnikiem na naszej wyprawie był Karim Hayat.
A tym czasem zapraszam Cię do polubienia malenowego FP na Facebooku oraz profilu na Instagramie, gdzie kilka razy w tygodniu pojawiaja się nowe zdjęcia i instastory. Nie chcesz przegapić kolejnego wpisu? Koniecznie zapisz się do Newslettera -> Zapisuję się teraz! A jeśli lubisz to co piszę to zapraszam Cię również na moje konto na Patronite – możesz zostać mecenasem malenowego pisania – na Patronów czekają niespodzianki
2 komentarze
przeczytała z zapartym tchem i wielkim wzruszeniem. wspaniała, choć trudna wyprawa, ale wierzę Ci całym sercem, że to jedna z tych najważniejszych… dziękuję, że choćby przez te zdjęcia i piękny tekst mogłam Ci w niej towarzyszyć <3
Ja również dziękuję za towarzystwo 🙂 bardzo się cieszę, że mogłam pomóc Ci przenieść się na chwilę do Pakistanu i przeżyć część emocji, które ja przeżyłam. Pozdrowienia 🙂