Dziś zapraszam na kontynuację tekstu o podróżniczych perypetiach. Tym razem zaprosiłam do opowiedzenia o swoich przygodach 13 autorów zaprzyjaźnionych blogów. Przeczytasz między innymi historię zaginionych bramek i terminali, noclegu z piekła rodem, pomylonych dróg, autostopie, jakim nigdy nie chciałbyś jechać, ukrywaniu się w kirgiskich górach, ufaniu wskaźnikom, a nie intuicji. Proponuję zgromadzić zapas yerby, herbaty lub kawy, bo czeka Cię dużo czytania, a każda historia jest niezmiernie fascynująca.
1. Anita Demianowicz: zaginiony gejt
Autorka bloga banita.travel oraz książki Końca świata nie było, absolwentka warszawskiej szkoły reportażu, fotografka i organizatorka festiwalu podróżniczego dla kobiet: Trampki. Zdjęcia Anity obejrzysz na jej Instagramie.
Na lotnisko w Los Angeles z Meksyku doleciałam na czas. Do kolejnego samolotu miałam dwie godziny. Na tyle, by znaleźć właściwy „gejt”. Ustawiłam się przed monitorem, szukając numeru mojego wyjścia. Migał jedynie napis „wkrótce podamy”. Czekałam niecierpliwie, nie spuszczając wzroku z ekranu. Z każdą minutę robiłam się bardziej niespokojna. Nie lubię takich sytuacji, bo potem boję się zawsze, że nie zdążę gdzieś dobiec i zamkną mi drzwi przed nosem. Wprawdzie nigdy mi się coś takiego jeszcze nie przydarzyło, ale zawsze może być ten pierwszy raz.
Z niepokojem rozglądałam się wokół, zastanawiając się, gdzie na tym gigantycznym lotnisku mam szukać jakiejś informacji dotyczącej mojego lotu. Do startu brakowało 45 minut, a ja czułam, że coś jest nie tak, bo numeru gejtu cały czas nie było.
Wtem usłyszałam: Anita Demianowicz last call. Nie usłyszałam, co powiedzieli dalej, gdzie powinnam się stawić, a na tablicy wciąż nie było wyświetlonego numeru. W panice podbiegłam do pierwszego wejścia, przy którym zobaczyłam stewardów ubranych w stroje linii, z którą miałam lecieć. Pierwsi nawet nie chceli ze mną rozmawiać, mówiąc, że to nie ich sprawa. Dopiero przy trzecim gejcie ktoś zdecydował się mi pomóc. Do startu brakowało pół godziny, gdy okazało się, że jakimś cudem jestem na złym terminalu i do właściwego muszę pojechać autobusem.
Do autobusu stała długaśna kolejka. Błagałam i płakałam, że nie mogę stracić tego lotu (wracałam wtedy do Polski), uprzejmy steward, zaprowadził mnie do autobusu i kazał jechać do końca. Brakowało 15 minut, gdy dojechałam na właściwy terminal. Byłam pewna, że nic z tego, bo przecież boarding już dawno zamknięty. Już nawet mnie nie nawoływali. Tu znów nie mogłam znaleźć monitora, ani numeru gejtu. Zapytałam pracownicę, a ona spojrzała na mnie zdziwiona i w iście latynoskim stylu zaczęła szukać w telefonie rozkładu. Wiedziałam, że tak to ja na pewno nigdzie nie zdążę.
Rzuciłam się do biegu, po drodze szukając monitorów. W końcu dostrzegłam gdzieś numer gejtu. W tej historii nie może oczywiście zabraknąć tego, że mój gejt, był ostatnim i najdalej odsuniętym ode mnie. Biegłam przez lotnisko jak oszalała. Na ostatnim tchu, gdy już wchodził ostatni pasażer, dotarłam, słaniając się ze zmęczenia. Nie mogłam wypowiedzieć słowa. Ostatni pasażer podał mi tylko butelkę z wodą (wtedy można jeszcze było się napić od obcego =D). Miałam ogrom szczęścia. Było opóźnienie i dobiegłam w ostatnim momencie. Do tej pory nie wiem, jakim cudem przez tyle czasu, mimo że warowałam przy monitorze, nie pojawił się na nim numer mojego gejtu.
2. Hanna Bielerzewska: “lepiej nie wychodź stąd dzisiaj”
Hania pisze bloga naAtlantyde.pl oraz prowadzi ciekawy profil na Instagramie, z którego można się dowiedzieć multum ciekawych rzeczy o tematyce politycznej oraz społecznej. Hania jest podróżniczką, dziennikarką, youtuberką na początku swojej drogi oraz miłośniczką dobrej yerby i jedzenia.
Przechodząc do tej opowieści, sama nie wiem od czego zacząć. Opowiadać o locie do Polski, który trwał 48 godzin i zawierał elementy jak z filmu akcji (m.in. udział antyterrorystów)? A może o locie, który skończył się tym, że w moim mieszkaniu, w środku nocy znalazł się tajemniczy Rosjanin, pracujący nad silnikami atomowymi do łodzi podwodnych? Naprawdę ciężko wybrać tę jedną najciekawszą wpadkę, ale wrócę wspomnieniami do tej z ostatniej długiej podróży — do RPA.
Wiecie pewnie, że często noclegi rezerwuje się podczas podróży z niewielkim wyprzedzeniem. Tym razem chodziło o jedną noc, taką na przeczekanie, w hotelu w dobrych warunkach. Z tego miejsca do Parku Krugera miał mnie zabrać kierowca. Zanim przejdę dalej, musisz wiedzieć, że RPA jest krajem o niezwykle wysokim współczynniku przestępstw. Jest to jedno z najbardziej niebezpiecznych miejsc na ziemi i jeśli zajrzysz pod niewłaściwy kamień, to przykrość może spotkać także ciebie. Cały czas miałam więc na uwadze mapy miast, gdzie są bezpieczne dzielnice, gdzie policja rekomenduje, a gdzie nie. Plus oczywiście pytałam znajomych z Johannesburga, co i jak. Miałam wszystko na tacy. Wyposażona w tę wiedzę wynajęłam pokój w hotelu, w można by zakładać johannesburskim downtown.
Z lotniska odebrał mnie kierowca ubera, który przez dobre 50 min. upewniał się, że mam dobry adres. Byłam przekonana, że tak. Nagle wjechaliśmy w dzielnicę, która wyglądała bardzo nieprzyjaźnie. Jadąc autem, dostrzegłam kilka razy broń schowaną za koszulkę, przepisy jazdy nie istniały. Od dobrych 30 minut nie spotkałam nikogo, kto etnicznie nie pochodził z Afryki. Odrapane ściany budynków straszyły parszywymi reklamami. Serce podchodziło mi do gardła. Kierowca zauważył, że zaczynam się stresować i zaproponował, że odprowadzi mnie do hotelu. Zgiełk ulicy, ciekawskie spojrzenia i niedowierzanie ludzi spowodowane tym, co tu robi turystka. Mimo wszystko przemknęliśmy szybko do wejścia do hotelu. A może raczej powinnam napisać “hotelu”, bo był to budynek bardzo ponurej konduity.
Na wejściu obsługa miała mnie w nosie, ale w pewnym momencie powiedziałam, że mam tu pokój. Jakież było ich zdziwienie! “Hotel” miał kilka pięter, wbudowany był w ciąg bardzo ciasnych, zdewastowanych kamienic. Winda nie działała. Po wydaniu mi kluczy, recepcjonistka z przekąsem powiedziała: “lepiej nie wychodź stąd dzisiaj”. I podała mi numer telefonu alarmowego, gdyby coś się działo. Wciąż nie rozumiejąc, co się właściwie wydarzyło, wdrapałam się z plecakiem na drugie piętro. Pokój nie wyglądał bardzo źle. Miał świeżą pościel, czystą łazienkę i jakąś imitację okna, która wpuszczała do budynku powietrze, ale nie pozwalała ani oglądać ulicy, ani się zamknąć. Czego nie było? Wody. Ani ciepłej, ani zimnej. Dostępu do jedzenia, prądu, ani działającego telewizora. Długo nie mogłam zasnąć, słysząc hałas ulicy: nieustające krzyki, wrzaski, klaksony, kłótnie we wszystkich językach świata. Aż nagle zaczęłam słyszeć… strzały? Kto wie. Obudziłam się o 4 nad ranem, bo w końcu stało się cicho. Ulica zamarła.
Następnego dnia odebrał mnie kierowca z umówionej firmy przewozowej. “Odważna jesteś, chyba pierwszy i zapewne ostatni raz kogoś stąd odbieram”, powiedział. Odpowiedziałam, że noc w sumie była spoko, gdyby nie brak wody i wszystkiego. Po czym dodał: “a wiesz, że to hotel na godziny, a wczoraj były porachunki gangów i ukrywali się w tej okolicy przed policją?”. Zamilkłam, nie miałam już nic do dodania. Zastanawiałam się później, jak to możliwe, że wynajęłam pokój w tak złej dzielnicy mając te wszystkie rady? Odpowiedź jest prosta, pomyliłam nazwy i do katalogu “bezpieczne” wrzuciłam “niebezpieczne” 😉
3. Martyna Skura: 30 kg nadbagażu
Autorka bloga lifein20kg.com. Z wykształcenia inżynier, z zawodu menadżerka, z zamiłowania podróżniczka, z przypadku nauczycielka angielskiego. Fanka sportów outdoorowych, miłośniczka nurkowania. Zje skorpiona, ale nie gotowaną marchewkę. Martyna prowadzi również kanał na Instagramie.
W 2019 we wrześniu wylatywałam z Andamanów (wyspy należące do Indii). Odprawa strasznie się dłużyła a kolejka nie malała. Najpierw musiałam przejść przez kontrolę bagażową. Moja 30 kilogramowa walizka ze sprzętem nurkowym wisiała już na włosku i modliłam się, aby przetrwała ostatnią swoją podróż. Następnie ustawiłam się do odprawy. Stałam i stałam a czas leciał. Na tablicy odlotów nie pojawiła się żadna informacja na temat odlotu ani opóźnienia, a na moim zegarku czas ewidentnie pokazywał, że zostało już mniej, iż 40 minut. Ktoś w końcu rzucił po angielsku „Padł system odpraw”. Szefowa biegał od stanowiska do stanowiska próbując reanimować system, krzyczała coś przez krótkofalówkę w drugiej ręce trzymając telefon komórkowy na głośniku. Pospiesznie przechodziła od stanowiska do stanowiska i ślizgała swoja kartę przez czytnik. Bezskutecznie. Padło hasło: „odprawa ręczna”. Cokolwiek miało to znaczyć. Kolejka zaczęła się powoli przesuwać. W końcu stanęłam twarzą w twarz z pracownikiem linii lotniczych z plakietką „Uczę się”. Kierowniczka w popłochu nie mogła patrzeć mu cały czas na ręce.
Pierwszy problem: bilet został kupiony przez agencję a nie mnie osobiście i numer karty kredytowej się nie zgadzał. Chwilę im zajęło dojście do tego i zaakceptowani zmiany. Kartę kredytową trzymałam nadal w ręku przygotowaną na dopłatę do 30 kg nadbagażu za sprzęt nurkowy. Pot lał się ze stażysty albo ze stresu, albo z braku klimatyzacji. Samolot miał startować za 20 minut a za mną kolejka na pół samolotu. – Proszę oto karta pokładowa. Miejsce wg życzenia przy oknie. Bagaż musi Pani odebrać w Bangalur. Miłego lotu!
Stałam jeszcze przez kilka sekund rozglądając się podejrzliwie – A 30 kg nadbagażu? – pomyślałam Następnemu pasażerowi ewidentnie się spieszyło, bo czułam, jak napiera na mnie z tyłu. – Ok, to ja już sobie pójdę – wyszeptałam – grunt to pewność siebie, odejdź szybko i się nie odwracaj – powtarzałam sobie w głowie – 30 kg to jak nic 150-200 dolarów zaoszczędzone. Wszystkim Hinduskim bogom dzięki, za kiepski Internet i system na Andamanach.
4. Agnieszka Ilnicka: wymarzony skalny labirynt
Agnieszka razem z Krystianem współtworzą bloga Wolnym Krokiem. Niecały rok temu dołączył do nich mały Leon. Uwielbiają jeździć po różnych zakątkach świata ale też doceniają walory swojego regionu, jakim jest Dolny Śląsk. Znajdziesz ich też na Instagramie.
Jedną z naszych wtop, po której dosłownie opadły nam ręce, wydarzyła się w Szwajcarii podczas naszego tripu autostopowego z Włoch do Polski. Zapasy naszych sił były bardzo mocno ograniczone po przejściu granicy przez malowniczy szlak Via Spluga, prowadzący przez Alpy. Wszystko to spowodowane było naszym przygotowaniem żywieniowym, które lekko rzecz ujmując nie powalało (czterodniowa dieta wafelkowo-batonikowa…). Zmęczeni i głodni trafiliśmy do miasteczka Bad Ragaz, w którym udało nam się znaleźć nocleg przez popularny serwis couchsurfing. Trafiliśmy tam szybciej niż zakładaliśmy i nasz host był jeszcze w pracy, tak więc do dyspozycji mieliśmy kilka godzin, których aż żal było nie wykorzystać. Szybki research atrakcji miasta zaowocował decyzją udania się 4 kilometry pieszo do pobliskiego labiryntu skalnego. Opadnięci z sił dreptaliśmy do naszej „ziemi obiecanej”, ponieważ to co najbardziej dodaje energii i potrafi wykrzesać resztki entuzjazmu to NADZIEJA. Nadzieja na to, że zobaczy się przepiękne miejsce, po którym człowiek będzie mógł sobie powiedzieć „Warto było!”.
Niestety zostało nam to odebrane w dość brutalny sposób. Okazało się, że wejście do skalnego labiryntu jest płatne i strzeże jej metalowa bramka na monety i nie można jej sforsować w żaden inny sposób niż wrzucanie odpowiedniej ilości franków szwajcarskich… Oczywiście mieliśmy przy sobie jedynie euro i nie mieliśmy możliwości wymienić waluty nigdzie indziej, ponieważ była to niedziela i wszystko było pozamykane.
Lekko zdenerwowani, zrezygnowani i zmęczeni nie pozostało nam nic innego, jak powrót do Bad Ragaz i poczekanie na naszego gospodarza. Po usłyszeniu naszej historii poczęstował nas pysznym piwem i upiekł nam chleb. Bez dwóch zdań był to najpyszniejszy chleb jaki jedliśmy w życiu!
5. Justyna Leśniakiewicz: Ufaj intuicji, nie wskaźnikom! Gdzieś w drodze do Mae Sariang, prowincja Mae Hong Son, Tajlandia
Justyna i Tomek – autorzy praktycznego bloga cotamwpodrozy.pl i jedynego na YouTube codziennego vloga z podróży dookoła świata (200 odcinków przed Tobą ;))!
Tomek to skarbnica wiedzy przeróżnej – od produktywności, na czarnych dziurach kończąc. W przerwach od pochłaniania kolejnych książek i podcastów naśladuje dźwięki niczym Michael Winslow z „Akademii Policyjnej”.
Justyna to pełna energii i pozytywnego nastawienia do świata marzycielka. Marzenia szybko przeobraża w cele i realizuje je wedle ustalonego wcześniej planu. Kocha Excela i tworzenie budżetów. W domu zamienia się w mistrzynie kuchni – w 2 minuty zrobi Ci danie rodem z master Chef’a! Razem tworzą dość pokręconą mieszankę Co Tam W Podróży!
Przejechanie na skuterze 600 kilometrowej trasy w Mae Hong Son – jednym z najbardziej górzystych terenów w całej Tajlandii było naszym ogromnym marzeniem! Los chciał, że to właśnie z tą przejażdżką wiąże się jedna z zabawniejszych historii, jakie nam się przytrafiły podczas naszej kilkumiesięcznej podróży dookoła świata.
Upchani we dwójkę na jednym skuterze, powoli jechaliśmy górzystymi, krętymi drogami do miasteczka Mae Sariang, gdzie planowaliśmy się zatrzymać. Droga, choć asfaltowa i bardzo dobrej jakości, to wiodła przez dżunglę, a my przez dobrych kilka godzin nie spotkaliśmy ani jednego samochodu czy skutera na tej trasie. Do celu zostało nam jakieś 15 kilometrów, gdy nagle skuter prychnął, zaburczał i… zgasł!
Mimo naszych usilnych starań nie udało nam się go odpalić. Nie zostało nam więc nic innego, jak dotoczyć skuter do miasteczka.
Pod górę pchaliśmy, z góry się staczaliśmy i tak w kółko aż nastała zupełna noc i na dodatek zaczęło padać! Nagle, naszym oczom ukazała się budka ze szlabanem – doturlaliśmy się do posterunku policji, kilka kilometrów przed miasteczkiem! Co tu dużo mówić – mieli z nas niezły ubaw. Dwóch turystów, w kolorowych pelerynach, pchają skuter przez dżunglę w zupełnych ciemnościach. Na dodatek, żeby było nam raźniej i żeby odgłosy dżungli nie były aż tak przerażające, to całą drogę śpiewaliśmy sobie różne piosenki, co też musieli słyszeć…
Okazało się, że z naszym skuterem jest wszystko ok, a nam… zabrakło po prostu benzyny! Wskaźnik, który pokazywał jej stan zwiesił się i choć czuliśmy, że zbyt długo jedziemy na tej połówce baku, to przecież wskaźnik to wskaźnik.
Policjanci pojechali na stację benzynową i kupili nam paliwo (za które nawet nie chcieli pieniędzy), a nam szczęśliwie udało się dotrzeć do naszego noclegu! Od tamtej pory ufamy bardziej naszej intuicji niż wskaźnikom. ;)Vlog z tego dnia na naszym kanale YouTube: Co tam w podróży.
6. Magdalena Delkowska: ucieczka z Jaffy
Miłośniczka wędrówek górskich, podróży i fanatyczka fotografowania swoich stóp w różnych zakątkach świata. Z wykształcenia socjolog, manager konferencji i bankietów z zawodu. Zje wszystko, co ma w nazwie lub składzie kabanosy. Lubi rozśmieszać ludzi i nadal nie umie czytać mapy. Prowadzi bloga o najdłuższej domenie w internecie w10inspiracjidookolaswiata.pl oraz konto na Intagramie, na którym nie tylko je kabanosy 😉
Mówiąc o wpadkach oraz wszelkich przygodach podróżniczych koniecznie muszę napisać o wyjeździe do Izraela, który dwa lata temu odbyłam z autorką tegoż wpisu:) Jadąc do Tel Awiwu zamówiłyśmy sobie nocleg w sercu Jaffy. Ponieważ mózgiem dowodzącym całej wycieczki była Malena, to wraz z trzecim towarzyszem drogi grzecznie dreptaliśmy za nią, nie zadając zbędnych pytań, gdzie idziemy oraz gdzie śpimy. Kiedy dotarliśmy według mapy na miejsce, nie było żadnego apartamentu, a właściciel owego przybytku instruował nas przez telefon, że to nie tam – musimy iść dalej. No i po 15 minutach marszu dotarliśmy do naszego „niezwykle klimatycznego apartamentu w sercu Jaffy”.
Po wejściu do środka szok malował się na twarzy każdego z nas, ale mojej chyba najbardziej. Bardzo lubię nieoczywiste miejsca noclegowe z lokalnym akcentem, ale wiedziona intuicją oraz wieloletnim doświadczeniem w branży hotelarskiej wiedziałam, że tutaj oprócz ugryzień pluskiew nie czeka nas nic dobrego.Trafiliśmy do brudnej, ciasnej i ciemnej mysiej nory, która wcześniej była chyba starym sklepem. I ok, można sobie spać w takich miejscach, ale nie płacić za nie milionów szekli, które musieliśmy wydać na tę wątpliwą przyjemność.
Po kontakcie z właścicielem oraz pytaniem WTF? poinformowano nas, że pierwotnie zamówiony nocleg nie wchodzi w grę, bo rzekomo pękła w lokalu rura i go zalało #taajasne. Mnie po tych tłumaczeniach pękła żyłka, a irytacja zaczęła wychodzić każdym porem skóry. Właścicielowi również, albowiem po krótkiej i dość ostrej wymianie zdań kazał się nam wynosić. Ponieważ wcześniej obczailiśmy sytuację noclegową w mieście i nie było nas stać na taki luksus jak zmiana miejscówki – z duszą na ramieniu skapitulowaliśmy.
Niemniej jako, że nie byłam w stanie siedzieć tam nawet na krześle i jestem strasznie uparta – zaczęliśmy testować procedurę ratunkową z portalem rezerwacyjnym, na którym zamówiliśmy nocleg. Udało się! Szczęśliwie po dwóch godzinach relokowano nas w nowe miejsce. Czym prędzej pakowaliśmy rzeczy, a potem jak Harrison Ford w „Ściganym” uciekaliśmy pod osłoną nocy z serca Jaffy.
7. Hanna Sobczuk: Nie ten terminal
Autorka bloga Plecak i walizka, przez rok mieszkała w Wietnamie, a obecnie bloguje z Hiszpanii. Śmieje się, że nie robi planów, bo życie ma dla niej takiej niespodzianki, że nie chce mu psuć zabawy. Wesołe perypetie można obserwować na instagramie. 😀
Zaliczyłam w życiu kilka podróżniczych wpadek, ale chyba najbardziej zabawną była sytuacja na lotnisku w Malezji. Leciałam z Laosu do Nepalu z przesiadką właśnie w Kuala Lumpur. Po wylądowaniu na malezyjskim lotnisku, miałam jeszcze 8 godzin do mojego następnego lotu. Znalazłam więc kawiarnię, gdzie rozsiadłam się z moim komputerem. Dwie godziny przed odlotem zebrałam się, szybko skoczyłam do toalety, a potem już spokojnie szukałam mojej bramki odpraw na tablicy.
Ale bramki nie było. Ba, w ogóle mojego lotu z Kuala Lumpur do Katmandu o tej godzinie nie było, co się dzieje? Poszłam do informacji, gdzie pani uprzejmie mi wyjaśniła, że terminal, na którym jestem, obsługuje jedynie linie lotnicze AirAsia, a mój lot odbywa się liniami Momondo. Muszę więc zmienić terminal, najlepiej kolejką, stację znajdę tam i tam. Poszłam we wskazanym kierunku, oczywiście przegapiłam to miejsce, więc potem musiałam się wracać. Jak już znalazłam stację, kupiłam bilet i czekałam. Czekałam najpierw na kolejkę, jakieś 15 minut, a potem w kolejce na odjazd jakieś 10 minut. Sam przejazd też mniej więcej tyle trwał.
Na drugim terminalu na tablicy lotów odnalazłam swoje miejsce odprawy. Nie śpieszyłam się, bo w końcu do wylotu miałam jeszcze godzinę. Poszłam oddać bagaż i nieco się zdziwiłam, że w kolejce do odprawy stoi tylko 5 osób, z czego trzy to rodzice z dzieckiem. Gdzie się podziała reszta? Ustawiłam się na końcu, nagle przy jednym ze stanowisk wybuchła kłótnia – pasażer nie chciał zapłacić za bagaż nadprogramowy, który był ogromnym pudłem. Przy pacyfikowaniu go pomagali wszyscy dookoła, jednocześnie zapominając o naszej odprawie.
Po kilku minutach kolejka ruszyła, a ja podeszłam do stanowiska z napisem KATMANDU. Pani spojrzała na mnie:
– Ale odprawa jest już zamknięta.
– Jak to zamknięta?! – nogi się pode mną ugięły.
– Zamykamy odprawę na godzinę przed odlotem – poinformowała mnie, a ja spojrzałam na zegarek. Spóźniłam się 3 minuty.
– Proszę pani, ja MUSZĘ lecieć tym samolotem – powiedziałam przerażona i chyba zrobiłam na niej wrażenie, bo kazała mi szybko biec do odprawy po drugiej stronie.
Nie, nie polecę, koniec, odprawa zamknięta – tak usłyszłam na początku. Musiałam więc postawić wszystko na jedną kartę, inaczej przepadłby mi świetny wyjazd, i powiedziałam najbardziej przekonująco oraz błagalnie jak tylko potrafiłam:
– Bardzo pana proszę. Miałam tam lecieć do pracy, tam jest już mój szef, pędziłam na lotnisko najszybciej jak się dało, ale moja taksówka po drodze utknęła w korku, czy naprawdę nic się nie da zrobić?
Mężczyzna spojrzał na mnie, wziął mój paszport i kartę pokładową, podał je pani za biurkiem, a po chwili oddał i powiedział:
– Zaraz nadamy pani bagaż, proszę pędzić przez odprawę klasy biznes!
No to rzucam się i pędzę jak głupia przez to lotnisko, szukam czerwonego dywanu dla biznesmenów, wszyscy odpicowani w garniaki, spryskani Hugo Bossem i Chanel, a ja wpadam między nich, w moich azjatyckich ciuchach, w oparach własnego potu i błagam, żeby puścili mnie, bo mój samolot właśnie odlatuje!
Patrzą na mnie jak na kosmitę, a ja szybko do okienka po tym czerwonym dywanie, co za zaszczyt, i biegnę dalej, aż dopadam do mojej bramki iiiiii…..
I okazuje się, że do wylotu mam jeszcze 40 minut, nawet nie rozpoczęto boardingu, więc zdążyłam jeszcze kupić sobie crossainta na ciepło i go zjeść, wypić całą butelkę wody, potem zostawić jej zawartość w toalecie, sprawdzić maila (cholera, bateria pada!) i dopiero wtedy zaczęto wpuszczać pasażerów do samolotu. Ja, jak zwykle, czekałam na końcu. Po co pchać się naprzód i stać w tym tłumie, jak najpierw wpuszczają klasę biznes?
Więc po jakichś 20 minutach czekania na podłodze, wreszcie podałam stewardessie swój paszport.
– Zapraszam do klasy biznes! – na pokładzie powitał mnie szeroki uśmiech, a ja osłupiałam. Klasy biznes?Tak. W całym moim dramatyzmie udało mi się nieświadomie wywalczyć upgrade do klasy biznes.
„Tu jest jakby luksusowo!” uśmiechnęłam się pod nosem, że w całej tej przygodzie wszystko dobrze się skończyło i nie dość, że lecę do Katmandu, to jeszcze w takim standardzie!Zadowolona znalazłam gniazdko, wyciągnęłam kompa i podłączyłam.
No, teraz to ja sobie popracuję jak prawdziwa BIZNESŁOMAN.
I wiecie co? Cholera, gniazdko nie działało! 😀
8. Dorota Miśkiewicz: wycieczka na Olchon
Dorota – kocha odkrywać nowe zakątki Polski i świata. Kiedy nie podróżuje, to fotografuje, czyta książki i biega (żeby móc bezkarnie jeść ciastki). Najchętniej każdą wolną chwilę spędzałaby na łonie natury. Prowadzi bloga bornglobals.com oraz profil na Instagramie.
– Przepraszam, czy my jedziemy na lotnisko? – zapytałam taksówkarza zaniepokojona.
– Tak, za minutę będziemy – spokojnie odpowiada taksówkarz
– …ale ja nigdzie dzisiaj nie lecę….
Irkuck. Wymarzona od wielu lat podróż nad jezioro Bajkał. Pomocna właścicielka mieszkania udziela mi wszelkich informacji o tym, jak poruszać się po okolicy i jak dostać się w jedno z piękniejszych miejsc nad jeziorem – na wyspę Olchon. Wcześniej miałam problem ze znalezieniem jakichkolwiek informacji w Internecie, więc te uzyskane od niej były na wagę złota.
– Nie ma problemu – mówi – Chcecie jechać na Olchon? Ja zadzwonię do kierowcy marszrutki (minibusa), która jutro jedzie na Olchon. On Was odbierze tutaj spod drzwi jutro o 9 rano.
Wspaniale – pomyślałam. Nie sądziłam, że będzie to takie proste. Jeszcze nie wiedziałam, że wcale nie będzie… 😉
Dzień następny, 9 rano.- Kierowca czeka! – woła właścicielka mieszkania. Po raz setny dziękuję jej za cenne informacje i pomoc. W drugim pokoju widzę, że pakuje się troje Chińczyków – z tego co usłyszałam, zakończyli już swoją przygodę na Syberii i dzisiaj wracają samolotem do Moskwy. Schodzimy na dół. Od razu po wyjściu na zewnątrz, podchodzi do nas kierowca taksówki, pakuje bagaże do bagażnika.
– Wsiadać! – mówi, z typowo rosyjskim nastawieniem do klienta. Zdziwiłam się trochę, bo byłam przekonana, że będzie na nas czekała marszrutka, minibus. Ale widocznie się myliłam – może źle zrozumiałam po rosyjsku? Widocznie wysyłają kierowców mniejszymi samochodami i przywożą na miejsce odjazdu marszrutki. Super – pełen serwis!
Dopiero po 20 minutach, kiedy rozpoznałam drogę na lotnisko, dotarło do mnie, że coś tu jest nie tak…
– Przepraszam, czy my jedziemy na lotnisko? – zapytałam taksówkarza zaniepokojona.
– Tak, za minutę będziemy – spokojnie odpowiada taksówkarz
– …ale ja nigdzie dzisiaj nie lecę… Mieliśmy jechać na marszrutkę, na wyspę Olchon…
– O czym pani mówi? Przecież taksówka została zamówiona na lotnisko? Po chwili chaotycznej rozmowy z kierowcą i po telefonie do właścicielki mieszkania okazało się, że:
– ukradliśmy taksówkę Chińczykom z pokoju obok
– marszrutka czekała kilka metrów dalej. Przez 30 minut…
– kierowca marszrutki zaczął dzień od srogiego wk.rwa
– właścicielka mieszkania zaczęła dzień od tego samego, a do tego uznała, że jestem bardzo mało rozgarnięta
Szczęście w nieszczęściu? Taksówka zawiozła nas z powrotem do miasta, na dworzec autobusowy i udało nam się złapać jeszcze tą samą marszrutkę.
Mam nadzieję, że poszkodowani Chińczycy mieli tyle samo szczęścia ze swoim samolotem… 😉
9. Artur Koziński: rejs kajakiem po filipińskiej lagunie
Bober (Ania) i Żarteks (Artur) Wspólnie podróżują już od 6 lat, co roku dodając coraz to ciekawsze i śmielsze kierunki. Na codzień pracują w warszawskich biurowcach i knują, jak tu pojechać w kolejną super podróż. W zeszłym roku wzięli urlop Sabbatical i uciekli z kraju na 6 miesięcy, by przemierzyć Azję, Australię i Nową Zelandię. Prowadzą bloga Czas na wywczas oraz kanał na Instagramie.
Macie czasem takie dni, że wstajecie i wiecie, że coś może się nie udać? To właśnie był jeden z tych dni, El Nido, Palawan, Filipiny. Wstaliśmy bladym świtem ponieważ mieliśmy zaplanowany rejs po okolicznych rajskich wyspach. Mniej więcej godzinę przed naszym wypłynięciem na rejs, okazało się, że nigdzie nie płyniemy ponieważ są za duże fale i to się nie uda.
Poszliśmy na śniadanie, minęła godzina okazało się, że fale się uspokoiły i możemy płynąć. Zapakowaliśmy cały nasz mandżur na wycieczkę i ruszyliśmy do portu. Wsiedliśmy na łódkę i po godzinie byliśmy przy Blue Lagoon czyli jednej z najpiękniejszy lagoon na świecie. Obsługa zacumowała łódkę, ogarnęła nam kajaki, żeby wpłynąć w Lagoonę.
Do kajaka zabraliśmy ze sobą telefon, z którego korzystaliśmy 2 tygodnie oraz kamerkę GoPro. Bober chciał zabrać ze sobą na kajak swojego Olympusa ale na szczęście wybiłem jej to z głowy. Udało nam się wpłynąć do Laguny bardzo mocno pomagały w tym fale. Odpłynęliśmy przepiękną lagunę i trzeba była wracać kajakiem na łódkę i tutaj zaczął się przypał.
Będąc około 15 metrów od naszej łódki wpadł na nas inny kajak zepchnięty przez mocne fale ustawił nas równolegle do fali i z kolejną wywróciło nas z do góry nogami. Bober złapała telefon, który był w wodzie góra 5 sekund, Żarteks zaczął poszukiwania Go Pro, które spadło na dno jednak zrobił to tak nieszczęśliwie, że przywalił stopą w skałę i rozciął sobie palec i to tak srogo.
Wycieczkę dokończyliśmy z prowizorycznym opatrunkiem na palcu i z wyłowionymi sprzętami. Po powrocie do portu Żarteksowi założyli 4 szwy na nodze. Go-Pro działało bez zarzutu. Telefon wsadziliśmy do worka z ryżem, ale niestety nic to nie dało, a w dzisiejszych czasach bez telefonu jak bez ręki. Niestety słona woda nie lubi naszych sprzętów. Całe szczęście, że bezlusterkowiec pozostał na łódce. Mimo to zachowały się zdjęcia w chmurze – tak wyglądał szczęśliwy Żartex zanim los pokrzyżował nam plany.
10. Karolina Franieczek – zdradliwe, alpejskie słońce
Karolina razem z Piotrem prowadzą bloga Życie.me. Jest turystyczną entuzjastką, zapalonym górołazikiem i nurkiem. Jej zdjęcia możesz też znaleźć na instagramie.
Podróże… Ach, któż ich nie lubi. Pozwalają poznawać ciekawe miejsca i ludzi, ale przede wszystkim oczyszczają głowę i relaksują. Chyba że coś pójdzie nie tak. Wtedy odpoczynek wchodzi w fazę trochę śmieszno i trochę straszno, a turystyczne perypetie przybierają najróżniejsze formy, przez które cały plan może się po mistrzowsku wykrzaczyć.
I wcale nie trzeba lecieć z kilkoma przesiadkami na drugi koniec świata, by dostać od podróżniczego losu takiego sprowadzającego na ziemię kopniaka.
Moja historia nie należy do szczególnie spektakularnych, ale dzielę się nią z Wami ku przestrodze, by pokazać, że nasza czujność może zostać uśpiona zawsze i wszędzie.
Zapowiadał się cudowny tydzień w austriackich Alpach, z mnóstwem kopytkowania po tamtejszych malowniczych i widokowych szlakach. Trasy zaplanowane, plecaki z ekwipunkiem potrzebnym na górskie eskapady spakowane. Tylko ruszać i cieszyć się urlopem. I tak też było pierwszego dnia – malowniczy szlak, słoneczna pogoda, cisza, spokój. Nic nie zapowiadało wątpliwych i bolesnych atrakcji.
Okazało się jednak, że nawet dobrze zaplanowana trasa przy zastanych warunkach – duże nasłonecznienie, brak cienia – spotęguje moje zmęczenie, skutkiem czego będzie solidny łomot następnego dnia.W trakcie wycieczki na nic takiego się jednak nie zanosiło. Owszem było gorąco, zrobiliśmy kawał trasy, a po wszystkim radośni acz pozytywnie zmęczeni wróciliśmy na kwaterę, gdzie planowaliśmy kolejny dzień. Tym razem bardzo spokojny, bo kolejkowo-wyciągowy na szwajcarską stronę Alp.
I tutaj następuje bolesny rozjazd naszych pieczołowicie układanych planów na cały tydzień pobytu.Poranna toaleta przed zejściem na śniadanie. Smaruję jeszcze balsamem przypieczony nos i ramiona. W zasadzie jestem gotowa do wyjścia. Łapię za łazienkową klamkę i… ciemność.
Budzi mnie mój krzyk „ała”, jęk i ręce łapiące za twarz. Krew nie przestaje płynąć i jest wszędzie. W nagłym przypływie świadomości sprawdzam zęby i nos – są na miejscu, więc mogę odtrąbić mały sukces, że nic sobie nie złamałam, lecąc bezwładnie na stojące w pokoju masywne biurko, od którego odbiłam się i przywaliłam twarzą w podłogę. Rozcięte czoło i nos, do tego guz wielkości dorodnej śliwki i galopująca opuchlizna sprawiają, że moja twarz wygląda niczym rozjechany bakłażan. To była jednak dopiero namiastka tego, jaki obraz w lustrze powita mnie w kolejne dni – skrzyżujcie sobie bohatera Star Treka z Quasimodo i doprawcie ten wizerunek granatowo fioletowym kolorem.
Szczęście w nieszczęściu, że rozwaliłam się w pokoju, a nie gdzieś wysoko, na skalnym i kamienistym szlaku, bo mogło być znacznie gorzej. Tutaj obyło się bez złamań czy wstrząśnienia mózgu, a skończyło jedynie bólem i opuchlizną, które towarzyszyły mi przez ponad miesiąc po całej akcji.
11. Karolina Kania: piątek trzynastego
Karolina, autorka bloga EthnoPassion jest badaczką i antropolożką. Obecnie zajmuje się pracą badawczą w ramach przygotowywanej pracy doktorskiej dotyczącej relacji społeczno-politycznych i kulturowych związanych z rozwojem turystyki na Nowej Kaledonii. Od wielu lat interesuje się edukacją międzykulturową. Jest trenerką oraz wolontariuszką organizacji AFS Polska.Prowadzi również profil na Instagramie.
Raczej nie jestem przesądna. Nie mam też paraskewidekatriafobii, czyli strachu przed piątkiem trzynastego. Ot, dzień, jak co dzień, po prostu trzeba go przeżyć z pozytywnym nastawieniem, jak każdy inny dzień. TEN piątek, 13 maja 2016 roku, zapamiętałam jednak wyjątkowo dobrze. Zbliżał się koniec mojego trzymiesięcznego pobytu badawczego na Nowej Kaledonii. Za kilka dni miałam opuścić górską wioskę Bourail, chciałam więc jak najlepiej wykorzystać ostatnie dni, załatwić kilka spraw, pożegnać się z ludźmi, których poznałam, podjechać w ulubione miejsca.
Z samego rana, samochodem pożyczonym od koleżanki, pojechałam nad morze, oddalone o jakieś 15 km od wioski. Trasę tę w ciągu mojego pobytu na wyspie przemierzałam kilkanaście razy, więc wiedziałam, że droga (asfaltowa!) jest prosta i dobrze utrzymana, a dziury są rzadkością (co również jest rzadkością na Kaledonii). Pędziłam więc sobie 100 km/h, kiedy nagle usłyszałam bum tsssst i poczułam, że samochód ściąga delikatnie na prawo. Zwolniłam, zjechałam na pobocze i zatrzymałam się, żeby sprawdzić, co się stało. Kiedy zobaczyłam, że złapałam gumę, zaczęłam przeklinać i buczeć „dlaczego to mi się stało właśnie dzisiaj?????!”. Od razu znalazłam idealne wytłumaczenie! Przypomniałam sobie, jaki to dzień. No tak. Piątek trzynastego.
12. Michał Rosiak: niebezpieczny autostop
Ania i Michał to twórcy podróżniczego bloga i vloga Podróże w Naturze. Podróżują blisko natury, doceniając miejsca dzikie i autentyczne. Przy okazji cieszenia się naturą lubią spojrzeć na nią w kontekście lokalnej kultury, ekonomii i polityki. Profil na Instagramie.
Wczesny ranek, jesteśmy w środku lasu gdzieś w okolicach włoskiej Ravenny, zmierzając autostopem do Wenecji. Jak się miało później okazać, pokonanie przez nas tego 150 km odcinka autostrady zajęło cały dzień. Kończy nam się woda, nic nie jedzie. W końcu widzimy na horyzoncie białego, rozpadającego się Fiata Uno, na oko rocznik 1985. Wyglądał tylko nieco mniej rozpaczliwie niż nasze położenie. Machamy, zatrzymuje się, wsiadamy.
W środku siedzą dwie dziewczyny w ciemnych okularach spod których wystają tatuaże. Jak się okazało wracały z festiwalu rave, który odbywał się w środku lasu. Nie spały od 3 dni. Na początku tempo podróży 40 km/h nie przeszkadzało nam aż tak bardzo. Nie zmartwił nas nawet dym ze skręta, który opanował cały samochód. Po kilkunastu kilometrach dziewczyny zatrzymały się na przerwę i ogłosiły, że planują przyjąć poranną dawkę heroiny. Fakt, że w dalszym ciągu znajdowaliśmy się w lesie i nie ujechaliśmy prawie wcale, dawał nam dość marną alternatywę jeśli chodzi o to, co mogliśmy zrobić dalej. „Czy na pewno po heroinie możecie dalej prowadzić?” „Jasne! Jedzie się znacznie lepiej niż na głodzie.” No dobra, wtedy zaczęliśmy się trochę martwić.
Po kolejnych kilku kilometrach kierowca stwierdziła, że jest zbyt zmęczona, żeby dalej prowadzić i musi przespać resztę dnia. Jej koleżanka nie umiała prowadzić w ogóle, a my dalej byliśmy w lesie. „Szkoda, że nie wziąłem prawa jazdy z Polski” – pomyślał Michał, wyjeżdżając z lasu na autostradę do Verony zdezelowanym Fiatem Uno. „Chociaż mając na tylnej kanapie dwie słodko śpiące ćpunki i zapewne pół bagażnika narkotyków w samochodzie, który w każdej chwili może się rozkraczyć, brak prawa jazdy jest chyba teraz moim najmniejszym problemem”. Po zmroku pożegnaliśmy się z towarzyszkami podróży w Veronie zamiast w Wenecji. Poszliśmy kupić bilet na ostatni pociąg do Wenecji…
13. Hania Zieleźnik Rybak: bez dokumentów w kirgiskich górach
Hania Zieleźnik-Rybak, autorka bloga HiHa.pl – lingwistka, backpackerka, śpioch. Pewnego dnia wyszła z domu i złapała stopa – od tego czasu przez ponad 1000 dni jechała na wschód, tak długo aż stał się zachodem, dogadywała się w językach, których nie zna, próbowała jedzenia, którego nie potrafi nazwać i tańczyła do muzyki artystów ulicznych. Na jej blogu HiHa.pl znajdziesz przygodę, autostop, opowieści i jednorożce – pod jednym dachem, najczęściej namiotu. Profil na Instagramie.
Prawdopodobnie mogę sobie wpisać w CV pozycję „rekordzistka w ilości podejść do otrzymania wizy chińskiej”. Podczas półrocznej podróży przez Bliski Wschód i Azję Centralną odwiedzaliśmy niemal każdą chińską ambasadę, z każdej odsyłano nas z kwitkiem na okoliczność niebycia Chińczykiem ani lokalsem.
Czas upływał, ilość krajów, które pozostała nam do Chin gwałtownie się kurczyła, ale przed nami jeszcze ciągle była słynąca ze swej gościnności i uczynnych pracowników ambasada chińska w Kirgistanie. A przynajmniej taka była przed tym zamachem bombowym, po którym się zamknęła na amen, a z nią nasza szansa na dalszą podróż.
Na święta dotarliśmy na wolontariat do misji prowadzonej przez polskich i kazachskich księży, a pracowita i tradycyjna wigilia otuliła nam serduszka i na chwilę przegoniła myśli wizowe, no i właśnie w takich momentach najczęściej przybywa eureka! Jeden z księży wybierał się na urlop do Polski, więc, niewiele myśląc, wręczyliśmy mu swoje paszporty razem z adresem agencji wizowej.
Czy my sobie właśnie zafundowaliśmy dwa tygodnie bez dokumentów w kraju byłego ZSRR?
Czmychnęliśmy w góry, pierwszy raz od początku podróży busikiem, a nie autostopem, zaszyliśmy się gdzieś między owcami a zaspami śniegu i całą swoją energię pożytkowaliśmy na niezwracanie na siebie uwagi, bardzo mocno przy tym trzymając kciuki, żeby nikt nas w tym czasie nie zechciał legitymować i żeby te wizy się magicznie znalazły w naszych paszportach.
A o. Adam przyleciał dwa tygodnie później misję zakończywszy pełnym sukcesem i wręczając nam paszporty powiedział: „A, nie wspomniałem wam, rozmawiałem przed wyjazdem ze znajomą z konsulatu polskiego, jakby co, to wasze paszporty były cały czas u niej”.
I jak tam, która historia wywarła na tobie największe wrażenie? Koniecznie daj znać. Miłego dnia. Mam nadzieję, że tym postem wprowadziliśmy trochę uśmiechu w te niewesołe czasy. Ps. a jeśli nie znasz jeszcze części pierwszej tekstu, gdzie możesz poznać o 13 moich wpadkach w podróży to zapraszam serdecznie. 🙂
Jeśli spodobał Ci się tekst nie zapomnij go udostępnić znajomym. Zapraszam Cię też do polubienia malenowego FP na Facebooku oraz profilu na Instagramie, gdzie kilka razy w tygodniu pojawiaja się nowe zdjęcia i instastory. Nie chcesz przegapić nowych postów? Koniecznie zapisz się do Newslettera -> Zapisuję się teraz!
1 komentarz
Moim najczęstszym błędem jaki popełniam jest nadbagaż . Za każdym razem mam za dużo, gdy wracam się z wakacji i wtedy jest co wyrzucić z walizki, aby chociaż trochę obniżyć jego wagę.