13 malenowych wpadek w podróży z przymróżeniem oka
Dziś zabieram Cię na wycieczkę po moich podróżniczych wpadkach. Będzie śmiesznie, refleksyjnie i szczerze. Przeczytasz 13 historii z różnych stron świata oraz róznych etapów mojego podróżowania. Wiele z nich jest z początków mojej podróżniczej drogi, ale to nie znaczy, że teraz nie mam wpadek. Mam ich wiele tylko trochę mniej żenującej natury 😉 To jak gotowi? No to wyruszamy 🙂 Linki w tekście poprowadzą Cię do tekstów o danym miejscu, albo do rozwinięć historii.
1. Dzień wolny należy wykrzystać – Czarnogóra, 2007
Około 13 lat temu mieszkałam kilka miesięcy w Czarnogórze. Pracowałam tam próbując pogodzić polską i czarnogórską mentalność i podejście do biznesu. Łatwo nie było. Jak się szybko przekonałam gdy dostatecznie szybko w dzień wolny nie zwiałam z mojego pokoju to zawsze okazywało się, że w czymś mogę „pomóc„.
Pamiętnego dnia obudziłam się skoro świt. Musiało to być skoro świt, bo osy jeszcze spały, a nie wylatywały z puszki elektrycznej w ścianie. Zazwyczaj w dni wolne leżałam i obserwowałam ich wędrówki pomiędzy oknem a puszką. Tak więc skoro świt się obudziłam, ubrałam i przez nikogo niezauważona – a wtedy w Starym Barze to nie była łatwa sprawa – pośpieszyłam kilka kilometrów w dół na dworzec autobusowy. Miałam pomysł na wycieczkę idealną. Najpierw pojadę do Budwy, tam zjem wspaniały obiad, potem przejdę się promenadą do Rafajlovići, może gdzieś poleżę na plaży, poopalam się, poczytam książkę i wieczorem wrócę. Będzie wspaniale.
Autobus ruszył. W Barze zapowiadał się piękny, słoneczny dzień, a my zdecydowanie nie jechaliśmy w stronę słońca. Im bliżej Budwy byliśmy tym bardziej niepokojące kolory obserwowałam na niebie. Po chwili uświadomiłam sobie, że w sumie to zaczyna mnie cholernie boleć gardło. Nic mi nie zepsuje mojego dnia wolnego powtarzałam w myślach i udawałam, że nie widzę zbliżającej się burzy, nie czuję bólu gardła. Gdy wysiadłam w Budwie padało. Pierwsze kroki skierowałam do apteki. Kupiłam tabletki na gardło. Zobaczyłam, że się przejaśnia. Złe dobrego początki, jeszcze będzie przepięknie.
Poszwendałam się po Budwie, odwiedziłam moją ulubioną cerkiewkę, zjadłam pyszny obiad i wyruszyłam na cudowny spacer wzdłuż plaży. Przy okazji z zadowoleniem stwierdziłam, że moje nowiutkie japonki nie dość, że są śliczne, to jeszcze są mega wygodne. Szłam promenadą upajając się cudną pogodą i zastanawiając czy wypożyczyć leżak, czy rozbić się gdzieś na piasku. Z błogiego stanu wybił mnie wredny, złośliwy i jedyny na całej promenadzie wystający kamyczek. Po kilkumetrowej walce o równowagę i nie wywalenie się jak długa wygrałam. Ale co to? Jakoś dziwnie mi się idzie. Okazało się, że moja japonka przestała być japonką i jest cała rozerwana. Przez następne kilka kilometrów szlifowałam technikę chodzenia na bociana. Pasek od japonki trzymałam mocno palacami u stopy, aby but mniej więcej był w tym samym miejscu, trzeba było nogę bardziej podnosić do góry i trochę zarzucać do przodu.
Zrezygnowana postanowiłam poszukać autobusu powrotnego. Wspięłam się po tysiącu schodów na magistralę i czekam. Złośliwie nic nie jedzie. Po dłuższym czasie przyjechał autobus. Wsiadłam i z radością pomyślałam, że jestem uratowana. Pojade do Baru, zadzwonię grzecznie do szefa, czy nie miałby ochoty po mnie przyjechać i tyle.
Nagle poczułam zapach dymu. Zaczęłam się rozglądać nerwowo wokół. Autobus był pełny. Czy tylko ja widzę wyraźnie, że autobus dymi? Co u licha? Wszczęłam alarm, że autobus się pali. Kierowca niechętnie zatrzymał się na poboczu, współpasażarowie patrzyli na mnie wilkiem. Jedno było pewne – ten autobus nas dalej nie zawiezie. Po chwili przyjechał autobus pomocnik. Wszyscy wsiedliśmy radośnie – a tu kierowca rozpoczyna sprzedaż biletów. Tłumaczylismy, że przecież mamy bilety. Jebem ti, jebem ti* unosiło się głośno i powielokroć oraz w wielu odmianach, jednak na nic nam się nie przydało. Mieliśmy wybór- iść u pičku materinu*, albo kupić bilet i pojechać dalej. Tak o to zakończył się mój zasłużony dzień wolny.
*jebati to bardzo częste przekleństwo występuje w wielu wariantach jebem ti mater (mater to starodawna odmiana słowa mama po chorwacku, bosniacku, czarnogórsku oraz serbsku) – to matka wszystkich przekleństw 😉 Co ciekawe można usłyszeć zestwienie tego przekleństwa z Bogiem, Jezusem lub Matką Bożą – nie ma to tak świętokradczego znaczenia jak powiedzenie czegoś takiego w języku polskim. Jebem ti w zależności od znaczenia jest odpowiednikiem naszego słowa o kurwa, albo o ja prdl.
*Mrš u pičku materinu – najdelikatniej mówiąc iść w cholerę, taką matczyną cholerę 😉
2. I’m the type of woman you can’t control – Katar, 2017
Wysiadłam po kilku godzinach lotu w Dosze, w Katarze. Udało mi się zapisać na nocną, organizowaną przez lotnisko, wycieczkę po mieście. Poszłam do łazienki doprowadzić się do wyglądu zbliżonego do człowieka. Spojrzałam w lustro i zamarłam. Oto jestem w Katarze i mam na sobie czarną koszulkę z różowym napisem: I’m the type of woman you can’t control…. Poczułam się jakbym nagle zmieniła się w jakiś rewolucyjny transparent. I tak wycieczkę po Dosze wieczorną porą spędziłam w zapiętej po szyję bluzie z kapturem. 😉
3. Bangkok – siup przez mur. – Tajlandia 2015
Bangkok to miasto, do którego mam szczególny sentyment. Jednym z fajniejszych przeżyć jest rozpoczynający się dziś Songkran Festiwal czyli Tajski Nowy Rok. To jest dyngus w wersji maks. Jest się mokrym od stóp do głów i umazanym wapnem.
Podczas szaleństwa kompletnie się zgubiłam. Błądziłam ulicami, które wyglądały tak samo, bo wszędzie stały stoiska z wodą do kupienia albo piwem. Wreszcie znalazłam znajomą świątynię. Pamiętałam, że jak przejdę przez bramę to będę tuż koło hotelu. Zapomniałam tylko, że brama po 18.00 jest zamknięta. Gdy tak stałam zastanawiając się, którędy najbliżej do hotelu przyszła grupa Azjatek. Były podobnie zafrasowane jak ja, faktem, że brama jest zamknięta.
Wtem jedna z nich zaczęła wspinać się na mur po kupie cegieł stojących z boku. Weszła, zawołała do ludzi z drugiej strony, żeby jej pomogli i zeskoczyła. Nie myśląc za wiele, albo lepiej nie myśląc nic niczym łania wdrapałam się na mur i z uśmiechem spytałam Taja, czy mogę wylądować na jego lodówce. Za mną te trasę pokonały 3 kolejne Azjatki. To był impuls 😉
4. Skręć w prawo – Bośnia, 2017
Znasz te historie o kierowcach topiących swoje auta, bo za bardzo zaufali GPSowi. To wcale nie jest tak bardzo nieprawdopodobne tylko nie zawsze musi być to jezioro ….
Mostar. Siedzę na balkonie, wsłuchuję się w głosy muezinów i dostaję olśnienia. Wynajmę auto! Wynajmę i tym sposobem pojadę do wodospadu Krka. Poproszę o malutkie, miejskie auteczko i będzie super. Rano pospieszyłam do wypożyczalni. Dałam swoje prawo jazdy, wypełniłam formalności, zapłaciłam, usłyszałam, że mam niebywałe szczęście, bo zaraz ktoś zwróci jedyne dostępne dziś auto. Usiadłam z radością i czekam.
Gdy pod wypożyczalnie podjechał wielki czerwony VAN zaśmiałam się w duchu, że znając moje szczęście to jest moje malutkie, miejskie auteczko. Marija? Evo ti auto. (oto Twoje auto) Zawołała dziewczyna. Nogi mi się ugięły. Wsiadłam do Vana, dziewczyna tłumaczyła przez okno jak mam jechać do wodospadów, a ja nie słyszałam ani jednego jej słowa, modliłam się w duchu, aby w miarę sprawnie ruszyć. Pierwszy raz prowadziłam samochód poza granicami kraju. Pierwszy raz prowadziłam tak duży samochód.
Wycieczka przebiegała nadzwyczaj sprawnie. Auto było zwrotne, fajne, równo jechało. Czułam się jak królowa bośniackich szos. Ostatnim celem był Blagaj. Patrzę na drogowskaz, który każe mi jechać prosto i jak osioł skręcam zgodnie ze słowami nawigacji w prawo. Pewno jakiś fajny skrót. Jechałam sobie radośnie, droga robiła się coraz węższa. Pękałam w duchu z dumy, że oto jadę SAMA po takich wąskich, bałkańskich drogach, które są kompletnie jak te, które pamiętam z Czarnogóry. Droga robiła się coraz węższa, w pewnym momencie skończył sie asfalt. Trochę mi się zaczynał kończyć zapas dobrego humoru. W głowie zaczęły zapalać się lampki: Bośnia = Miny.
I to wcale nie są strachy na lachy: co roku w Bośni jest kilka wypadków z udziałem min. W 2019 roku 4 osoby doznały obrażeń, a 2 zmarły. Zresztą pewno niewielu z Was wie, że w Chorwacji również do tej pory jest wiele miejsc, które nie zostały rozminowane – jesli planujesz offroad sprawdź przed wyjazdem, czy nie wybierasz się na tereny, które jeszcze nie zostały w pełni oczyszczone.
Ale wróćmy do mojego offroadu. Zerknęłam na szutrowa drogę i zobaczyłam na niej ślady opon. Ok pojadę jeszcze kawałek i najwyżej zawrócę.
Niestety odwrotu nie było. Droga w ułamku chwili przerodziła się w wąski wąwóz. Nie mogłam dać na wsteczny, bo za mną jechał samochód. Mogłam tylko jechać przed siebie i mieć nadzieję, że tan koszmar się kiedyś skończy. Wyłączyłam radio, klimatyzację – wszystkie źródła dodatkowego dźwięku. Jechałam wolno i słyszałam jak krzaki porastające zbocza wąwązu szorują karoserię. Zastanawiałam się co jest na końcu drogi i czy np. nie kończy się przepaścią. Oczyma wyobraźni widziałam jak dzwonię do wypożyczalni i mówię: Przyślijcie helikopter, jestem w czarnej dupie.
Gdy dojechałam do Blagaja bałam się wysiąść z samochodu. Zastanawiałam się jak teraz wygląda mój mały, czerwony samochodzik. Po kilku minutach zdobyłam się na odwagę. Nie wierzyłam własnym oczom. Lakier nadal był tak gdzie miał być. Wyczyściłam karoserię wilgotnymi chusteczkami, odkryłam dwie niewielkie rysy. Wróciłam wieczorem do Mostaru. Zaparkowałam auto, weszłam do wypożyczalni. Położyłam kluczyki. Nie chcesz obejrzeć samochodu? Zapytałam z drżącym sercem. A po co? I tak mamy ubezpieczenie. Kamień wielkości Everestu spadł mi z serca.
5. Jak to nie ma kantoru? Indonezja, 2019
Wysiadłam na lotnisku w Maumere, na wyspie Flores i zdębiałam. Jedno z głównych lotnisk na Flores było małym budyneczkiem, gdzie nie było praktycznie nic. Obeszłam je dwa razy zaglądając w każdy kąt. No jak to nie ma kantoru, musi gdzieś tu być! Na wspomnienie kilku kantorów na lotnisku w Denpasarze na Bali oczy zachodziły mi mgłą. Co mnie omamiło, że nie wymieniłam pieniędzy na Bali? Jestem w czarnej dupie, mam same dolary i spieszę się na autobus, który nie wiem o której odjeżdża i czy napewno odjeżdża i nie mam ani pół rupii.
Wokół mnie co chwilę pojawiali się nowi samozwańczy pomocnicy. Czego szukasz, potrzebna pomoc? Jasne, powiem teraz wszystkim, że niestety, mam tylko dolary, i ani pół rupii, do tego nie wiem czy zdąże na autobus i jestem biedna i zagubiona. Wreszcie wypatrzyłam dwa bankomaty w kącie tarasu. Próbuję w pierwszym – nic. Nie działa. Drugi szczęśliwie poratował mnie pieniędzmi. Wyciągnęłam tylko trochę. W końcu zaraz znajdę kantor… Kantor zobaczyłam po ponad tygodniu w turystycznym Labuan Badjo, a wyprawa po Flores upływała mi pod znakiem: Przepraszam, a gdzie jest kantor? Acha nie ma. A inny bankomat? bo ten nie działa.
W Moni nie było ani kantoru, ani działającego bankomatu, na szczeście właściciel noclegu poratował wymianą kilku dolarów. W Riungu był bank, ale jak się dowiedziałam nie mógł wymienić pieniędzy, bo nie. Były też 2 bankomaty nieakceptujące nieindonezyjskich kart, a ze względu na obowiązujący tam kurs moje dolary były nieatrakcyjne. Pieniądze wymieniłam po drakońskim kursie w hotelu prowadzonym przez Polaka. W Rutengu czułam się jak król – oto był bankomat, który działał i akceptował moją kartę. Kantoru brak. No a w Labuan Badjo wreszcie mogłam zrobić użytek z dolarów.
6. Przepraszam czy tu biją? – Filipiny, 2015
Jednym z miejsc, które dało mi dużego pstryczka w nos były Filipiny. To była moja pierwsza samodzielna wyprawa do Azji. Samodzielna, ale z kołem ratunkowym w postaci doświadczonego towarzysza podróży. Jednak to ja miałam wyjazd przygotować, ogarnąć bilety i generalnie zaplanować co chcę robić. Spędziłam wiele tygodni w przewodnikach, jutjubach i gdyby nie kolega to nadal bym łaziła gdzieś w Manili zagubiona między jednym dworcem autobusowym a drugim. Nawet nie miałam z sobą żadnej mapy. Tak, ten wyjazd nauczył mnie co to znaczy zaplanować podróż. 🙂
Jednym z punktów na naszym planie było odwiedzenie zamieszkanych cmentarzy. To akurat nie był mój punkt, ale przygodo przybywaj. Tłukliśmy się miejskim autobusem do Navotas. Wysiedliśmy i szliśmy ulicami Navotas w kierunku cmentarza. Było w sumie przyjemnie. Zrobiliśmy przerwę na pieczonego kurczaka i ruszylismy dalej. I tak sobie dreptałam beztrosko z tym kurczakiem w worku w jednej ręce, papierosem w drugiej, aparatem na szyi niby schowanym pod chustą.
Nagle świat mi się wywrócił o 180 stopni. Stanęłam przed bramą cmentarza i zbaraniałam. Oto przede mną stało 3 mężczyzn bez koszulek, a ich ciała były od stóp do głów pokryte tatuażami. Nie wspomniałam na początku, że cholera wie dlaczego, ale przed wyjazdem obejrzałam wszystkie dostępne na jutjubie filmy o gangach filipińskich. Próbowałam sobie w głowie skojarzyć czy ich tatuaże to emblematy przynależności do gangów, ale nie pamiętałam nic. Miałam totalną pustkę w głowie. Brak jakiegokolwiek wspomnienia po mózgu. Czułam się jak wielki, biały posąg, z cholernym papierosem w ręce, z którym nie wie co ma zrobić. Mój towarzysz patrzył na mnie jak na muła, ja patrzyłam na 3 filipińskich gangsterów i tak staliśmy dłuższą chwilę gapiąc się na siebie badawczo. Jak mantrę powtarzałam pytanie: gdzie mam wyrzucić papierosa?.
Wreszcie weszliśmy na teren cmentarza. Wokół nas co chwila przejeżdżali kolejni wytatuowani ludzie na motorach. Hen na końcu cmentarza stały domki przykryte blachą falistą. Przed nimi siedziało kilka osób. Wszystkie głowy obróciły się w naszym kierunku. Poczułam drugą falę zbliżającej się paniki. Czułam jak cała się trzęsę. Marzyłam aby być jak najdalej. Byłam przerażona.
Potem wielokrotnie byłam w podobnych miejscach i zawsze wspominałam moją panikę z Navotas z lekkim zażenowaniem. Tak się kończy podróżowanie gdy człowiek się odpowiednio nie przygotuje. A może tak właśnie wygląda przesuwanie granic akceptowalności? Gdy podróżowałam po Indonezji moi kumple z lokalnych busów często wyglądali dokładnie jak wspomniana trójka z Navotas. Filipiny były moją szkołą podróży. Jeśli chcesz przeczytać więcej o przygodzie w Manili skocz do tekstu z linku. Zobaczysz też jak zmieniła się moja percepcja po dwóch tygodniach podróży.
7. Zaspałam!, Francja 2018
To chyba jeden z moich największych koszmarów. Zawsze boję się, że zaśpię na samolot, autobus lub pociąg. Nastawiam niezliczoną ilość budzików z funkcją drzemki co 5 minut. Przez pół nocy boję się zasnąć, bo się nie obudzę, a potem wreszcie padam i zrywam się przy pierwszym budziku.
Tak jednak nie stało się w Chamonix. Zaplanowałam wycieczkę do uroczego miasteczka Annecy. Wieczorem kupiłam bilet przez internet i po długiej kąpieli w wannie (jak się nie ma w domu, to trzeba korzystać) zasnęłam jak dziecko. Obudziłam się po 7.00. Mój autobus własnie odjeżdzał ze stacji. Jeden bilet stracony, drugi udało się przebukować na następny dzień.
Feralnego dnia pojechałam do Courmayeur aby stanąć oko w oko z Mont Blanc. Plan nie do końca się udał, bo chmury postanowiły spowić ją tajemniczą zasłoną. Mont Blanc nadal na mnie czeka 😉 To nie koniec porażek tego dnia. Na pocieszenie obiecałam sobie prawdziwą, włoską pizzę. Gdy zjechałam z Punta Helbronner okazało sie, że najbliższy autobus do Courmayeur jest dopiero za około 2 godziny. Udało mi się złapać stopa – i był to mój pierwszy samotny stop w życiu.
Dojechałam do Courmayeur i … i właśnie rozpoczęła się siesta. W każdej restauracji słyszałam – sory, właśnie zamykamy. Wróciłam na stacje autobusową, ubłagałam aby przebukowano mi bilet na wcześniejszy autobus i wróciłam do Chamonix.
8. Słonie i Tygrysy – Kambodża 2014 & Tajlandia 2016
No coż w takim zestawieniu nie może zabraknąć jednej z najbardziej wstydliwych wtop czyli jazdy na słoniu w Kambodży oraz odwiedzin w królestwie tygrysów w okolicach Chiang Mai. Obie atrakcje nie były warte ani swojej ceny, ani ceny wstydu.
Mam cholerny żal, że parę lat temu nikt głośno nie mówił o tym, czym jest łamanie duszy słonia, że słoń nie jest fizycznie przygotowany do noszenia kosza z ludźmi na grzbiecie. Gdy nie ma się tej wiedzy, jest się pierwszy raz w Azji, zwiedza się Angkor, gdzie jest multum płaskorzeźb z władcami na słoniach, a nawet w jednym z miejsc jest taras słoni trudno wyczuć, że coś tu jest nie tak. Myśli się: słoń to taki azjatycki koń. Tym bardziej gdy przewodnik Ci mówi, że to jest miejsce, gdzie o słonie się dba i jazda jest generalnie ok, bo wspomagasz lokalny biznes (sic!).
Jak wygląda taka przejażdżka? Aby na słonia wsiąść trzeba wejść na specjalną platformę i wdrapać się na kosz. Gdy tak jedziesz ponad dwa metry nad ziemią, a słoń to się zatrzymuje, to robi krok w bok, Twoim koszem kiwa w lewo i prawo to wiesz już, że to wcale nie jest coś o czym marzyłeś. Dwa lata później przeczytałam o słoniu, który padł podczas wożenia turystów w Angkor Wat. Czy to był mój słoń? W 2019 zabroniono jazdy na słoniach w Angkor Wat.
A co z tygrysami? Do klatki z tygrysami wlazłam półtora roku później. Zaniosła mnie tam hurra optymistyczna opowieść Nowozelandczyka, spotkanego w Chiang Mai, który zarzekał się na wszystkie skarby świata, że to najlepsze co w życiu przeżył. Gdy wchodziłam do rzekomego królestwa w głowie miałam jedną myśl – że tylko człowiek może być tak głupim stworzeniem, aby z własnej woli i jeszcze słono za to płacąc wejść do klatki z tygrysem.
A jak było w klatce? A jak miało być? Było okropnie. Bałam się ich, bałam się, że one wiedzą, że ja się ich boję i mnie zjedzą. Dodatkowo obmyślałam chytry plan zrobienia żywej tarczy z mojego przewodnika. Jakoś półtora roku później wypłynęła afera ze świątynią tygrysów na południu Tajlandii.
Te dwie przygody nauczyły mnie, że po pierwsze należy unikać na 100 km atrakcji z udziałem zwierząt, a po drugie należy czytać i weryfikować informacje. Nawet jak mówi Ci je pilot. Przeczytaj również mój artykuł poświęcony zwierzętom w służbie turystyki – znajdziesz tam też odnośniki do innych tekstów o tej tematyce.
9. Czy może Pani otworzyć torbę? – Czarnogóra, 2007
Był luty, rok 2007. Czarnogóra od niespełna roku była niepodległym Państwem. Pojechałam tam zimą, aby przygotować się do pracy latem. Musiałam zapisać na egzamin na przewodnika, zabrać materiały, poznać szefa. Do Polski wracałam autobusem z Belgradu. Mój przyszły szef kupił mi bilet na samolot – nigdy wcześniej nie leciałam samolotem.
Pojechaliśmy na lotnisko w Podgoricy, nadałam bagaż rejestrowany, poszłam do kontroli przed bramkami. Położyłam żółtą, jamnikowatą torebkę na taśmie. Jak ja mogłam mieć tak szkaradną torebkę? Coś zaczęło piszczeć. Czy może Pani otworzyć torebkę? Popatrzyłam na celnika i z zapałem otworzyłam torebkę. Celnicy mieli oczy jak pięciozłotówki, sięgneli do torebki, wyjeli mój żeglarski nóż z wielkim szpikulcem do rozplątywania lin i spytali co to jest? Ja ze stoickim spokojem odpowiedziałam, że nóż, marynarski, po Tacie.
Zastanawiasz się pewno czy znalazł się tam przypadkiem? Nie, ja nie miałam pojecia, że nie można latać z nożem pod pachą 😉 Ponieważ była to Czarnogóra, ja mówię po chorwacku i było to wiele lat temu to przygoda skończyła się szczęśliwie i nóż po Tacie mam do dziś. Po prostu odszukano mój bagaż rejestrowany, dorzuciłam tam nóż i poleciałam 😉 To były czasy gdy na granicach różne ciekawe sztuczki były możliwe. Nieraz wbijałam pieczątki do paszportów, przenosiłam bagaż poza prześwietlaczem itp.
10. To tu?? – Nepal 2018
Jest jedno prawo w podróży – jeśli czegoś dobrze nie sprawdzisz to to napewno się na Tobie zemści. Wielokrotnie miałam tak, że informacje które miałam sprawdzić na ostatnią chwilę i zapominałam okazywały się tymi najistotniejszymi. W Pokharze postanowiłam wypożyczyć rower i pojechać do niesłychanego miejsca, które zwie się Devi’s Fall, a potem do wspaniałej podziemnej jaskini. Jechałam tam kilka kilometrów po zatłoczonych drogach pełnych pyłu, krów, trąbiących aut, mijających mnie ciężarówek, znowu krów, psów. Wreszcie dojechałam. Znasz to uczucie, gdy wiesz, że ktoś z Ciebie naprawdę ostro zakpił? Tak właśnie się poczułam zwiedzając te dwie atrakcje o niezapomnianej urodzie.
11. Nie pojedziesz – Czarnogóra, 2007
Zdarzyło Ci się kiedyś być nie przepuszczonym przez granicę? Nie jest to zbyt miłe odczucie, szczególnie jak masz autobus pełen turystów, który pilotujesz.
Podczas mieszkania w Czarnogórze granicę Czarnogóra / Chorwacja przekraczałam średnio raz na dwa tygodnie. Zawsze był to bardzo miły proces, który upływał mi na pogawędkach z chorwackimi celnikami, przekomarzaniach się dlaczego ja mieszkam w Czarnogórze, a nie w Chorwacji itp. Konkurentem dla najmilszych celników na świecie mogli być tylko Ci z granicy albańsko / czarnogórskiej, którzy robili przerwę na kawę jak przyjeżdżałam. Siadali, patrzyli się i odpowiadali: przepraszamy, mamy przerwę na kawę, podziwiamy Cię, masz męża? a ja ze stoickiem spokojem wbijałam pieczątki do paszportów moich turystów 😉
Jednak pewnego dnia nie wszystko poszło tak gładko. Gdy wyrabiałam paszport miałam czarne włosy. Standard zdjęć paszportowych z tamtego okresu przerabiał człowieka w podgniłego truposza. I tak oto przed celnikiem zamiast czarnowłosego, lekko napuchniętego trupa wyjętego po pięciu dniach z rzeki pojawiła się uśmiechnięta blondynka i to jeszcze wysiadająca z tfu czarnogórskiego tfu autobusu tfu. No i się zaczęło.
To nie Ty, kim Ty jesteś? Czemu tak często przekraczasz granicę? Czemu mieszkasz w Czarnogórze? Czy to Twój paszport ( to już kiedyś usłyszałam w Serbii jak się odezwałam po chorwacku do celniczki. Musiałam z najdrobniejszymi szczegółami opisywac drogę z Polski do Czarnogóry)? Póki ja tu jestem nie pojedziesz. Nie pomogły prośby ni groźby. Dopiero gdy usiadłam zrezygnowana na ławeczce i stwierdziłam: ok, puść chociaż moich turystów, ja tu na nich poczekam. Celnik z groźną miną stwierdził – ostatni raz Cię puszczam, więcej tędy nie przejedziesz. Granicę przekroczyłam jeszcze nie jeden raz, jego już nigdy nie spotkałam, ale trauma pozostała. Gdy pierwszy raz leciałam do Tajlandii wymieniałam paszport.
12. Autobus odjechał – Indonezja, 2019
Jednym z większych nieporozumień podróżniczych była podróż z Moni do Riungu, która zajęła mi około 13 godzin. Wtedy przekonałam się czym jest podróżowanie w warunkach gdzie nie zna się języka lokalsów, nikt Cię nie rozumie, Ty nikogo również i jesteś zdana na samozwańczych pomocników.
Gdy dostałam sie do Ende, dowiedziałam się, że mój autobus odjechał przed 10 minutami. Niestety, mój busik był za wolny, busik, którym od 2 godzin starałam się razem z kurczakami i palącymi współtowarzyszami pokonać około 50 km. Jednak zaraz po opuszczeniu feralnego busika przechwycił mnie jakiś samozwańczy wszystkoogarniający zawiadowca stacji. Czasem myślałam, że jest moją jedyną deską ratunku, a czasem, że szefem gangu porywaczy. Siedziałam na bambusowej ławce i żałowałam, że od kilku miesięcy nie palę. Na łopatki rozwaliła mnie rada jednej z pomocnych duszyczek:
– Wiesz co? To może nie jedź dziś, pojedziesz z nami do miejscowości x, prześpisz się i rano pojedziesz do Riungu.
– A to jest po drodze? – zapytałam
– Nie. – odpowiedziała z uśmiechem, a ja miałam ochotę zawyć do księżyca.
To była długa droga. Najpierw przez połowę drogi zastanawiałam się czy zostałam porwana, czy to jednak odmiana autobusu, potem czekałam kilka godzin w MBayi, aż ruszy autobus, na przeciw którego siedzę, dalej rozwieźliśmy całemu wybrzeżu ryby oraz benzynę, potem próbowano mnie przerzucić z bagażem na motor, bo kierowcy znudziła się droga z tylko jednym pasażrem, a na koniec nie mogliśmy znaleźć hotelu, bo właściciel troszkę nałgał w lokalizacji. Ta droga nauczyła mnie cierpliwości, asertywności, żelaznych nerwów i pokory – całą historię przeczytasz w tekście o Riung, a na instagramie w zapisanych story, znajdziesz relację z drogi.
13. Szarża na czerwony szlak. Włochy 2019
Zdecydowanie moje narciarskie potyczki należą do moich największych podróżniczych wtop. Dla mnie akceptowalnym szlakiem jest ośla łączka pod Nosalem. Chociaż i tam popisałam się gdy pierwszy raz podeszłam do orczyka. Pan mi powiedział: tylko nie siadać, a ja już pół metra dalej leżałam jak długa, bo zamiast się go trzymać i dać się ciągnąć, to tyłek poczuł nagłą miłość do siły grawitacji. To powinno mi dać do myślenia. Ale nie, co mi tam. Dałam się skusić na narciarskie, alpejskie szaleństwo.
Już pierwszego dnia, w San Vigilio di Marabbe, na płaskim stoku czułam, że już wiem co znaczy spoglądać śmierci w oczy. Chwilowe omamy i chęć poznawania nowego sprawiły, że poczułam, że jestem gotowa, na nowe, że najwyżej zjadę powoli, ale chcę poznać inną górkę, że nie taki diabeł straszny jak go malują. Dam radę. Schodziliście kiedyś bokiem ze stoku? Nie? Wierzcie mi – da się. Zajmuje to co prawda około 1,5 godziny i potem cholernie bolą nogi, ale naprawdę nie jest to niemożliwe. Dzięki tej przygodzie wiem, że narty i ja to dwa kompetnie niekompatybilne światy i naprawdę nie chcę ich już poznawać.
I to już koniec, choć historii jeszcze wiele
To oczywiście nie są wszystkie moje perypetie w drodze. Nie ma tu ani historii o bagażu co przyleciał dopiero po kilku dniach, ani trzepania na izraelskiej granicy za 1 pieczątkę z Kataru, nie znajdziesz też historii o najgorszej zupie świata w Laosie i przewodniku co koloryzował historie z życia ptaków w laotańskiej dżungli. Pominęłam również przeziębienie na trekingu w Nepalu, rozcięcie nogi w Tajlandii, skręcenie kostki w Bangkoku, zepsuty rower w Mjanmie, strasznie turystyczną wycieczkę w zatoce Phang Nga w Tajlandii, dziesiątki kierowców z ułańską fantazją i kilometry krętych dróg w różnych zakątkach świata, porwanie na inną wycieczkę niż kupiłam w El Nido na Filipinach, kryzys pogodowy i maksymalne ulewy w samym środku pory suchej w Laosie, przejście na bosaka jaskini w Sagadzie na Filipinach, koszmarne zatrucie w Nepalu i wiele innych przygód.
To właśnie jest takie fascynujące w odkrywaniu świata na własną rękę – nigdy nie wiesz co czeka za rogiem i trzeba sobie samemu z tym poradzić. A jakie są Twoje największe wpadki w podróży – daj znać w komentarzu. A jeśli lubisz taką konwencję tekstów to koniecznie zerknij do drugiej części, w której to 13 zaprzyjaźnionych blogerów opisało swoje podróżnicze wpadki. Oj dzieje się tam, dzieje.
Jeśli spodobał Ci się tekst nie zapomnij go udostępnić znajomym. Zapraszam Cię też do polubienia malenowego FP na Facebooku oraz profilu na Instagramie, gdzie kilka razy w tygodniu pojawiaja się nowe zdjęcia i instastory. Nie chcesz przegapić nowych postów? Koniecznie zapisz się do Newslettera -> Zapisuję się teraz!